OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O tym jak słodko i przyjemnie jest słuchać idiotów, o konwencjach nieuczciwych, o pisarzach i poetach z rozdzielnika i jak w Jeruzalemie rano zadzwonili

Groza plus autoironia czyli o konwencjach nieuczciwych


Jest drugi dzień świąt, ale ja nie będę tu dziś poruszał tematów świątecznych. Rzadko mi się to zdarza, ale czasem zaglądam na stronę gazeta.pl. I dziś tak zrobiłem, po trosze dlatego, że jestem przeżarty i nie mogę normalnie myśleć, po trosze dlatego, że piszę jeszcze nową książkę, całkiem nową, o której nic nie wiecie i mam dobre tempo. Przez co rzecz jasna cierpi nieco bieżączka. Polazłem więc do gazowni, żeby odnaleźć jakieś kuriozum, które będę mógł tu omówić. No i proszę, nawet nie musiałem szukać. Od razu walnął mnie po oczach taki oto tytuł:
Zuzanna Łapicka: Jako młoda żona przeżywałam romanse Daniela, ale miałam też poczucie humoru na ten temat
Ponieważ ja jestem słaby z polskiego, a pisaniem zajmuję się dlatego, że dobrze mi zawsze szło opowiadanie różnych historii, a więc pewnego dnia postanowiłem, że nauczę się jeszcze – po łebkach – je spisywać, bardzo bym prosił o wyjaśnienie kwestii – czy to jest poprawne zdanie? Czy można mieć poczucie humoru na temat? Czy jeśli ktoś napisze – mam poczucie humoru na temat wojny w Rwandzie to, mimo absurdu w treści, jest to poprawne gramatycznie? Mam wrażenie, że nie. A najlepsze jest to, że pod tym tekstem, na stronie gazowni jest inny, reklamujący książkę o Młynarskim, który – o czym wszyscy wiedzą – szydził zawsze niemiłosiernie z aspirujących prostaków, szczególnie tych, którzy swoje aspiracje wyrażali dziwnymi konstrukcjami gramatycznymi. No, ale dobrze, zostawmy na razie Młynarskiego. Z grubsza chodzi mi dziś o to, że kiedy ktoś zabiera się za opisywanie wyróżnionego przez różnych szatanów środowiska, które chce jeszcze zawłaszczyć wszelkie dostępne charyzmaty emocjonalne i zrobić do tego dużą sprzedaż, nie musi się przejmować błędami gramatycznymi. W końcu chodzi o to, by podtrzymać wiarę. W co? W wielkość i niepowtarzalność artystów robiących kariery w PRL. Mnie, to przyznam zdumiewa. Szczególnie jeśli ludzie podejmujący ten trud mają pretensje do młodych, wchodzących właśnie w życie, że nie kojarzą ich nazwisk, albo nazwisk ich znajomych. A niby dlaczego mają kojarzyć? Jeśli środowisko opisywane przez panią Łapicką, byłą żonę Olbrychskiego, nie potrafiło utrzymać się na topie, jeśli przegrało walkę o ten cały meinstream z zagraniczną konkurencją, dlaczego ktokolwiek miałby ich rozpoznawać? To jest epoka miniona i ludzie, którzy chcą ją przypomnieć wyglądają jak rozbitkowie pływający w unoszonej falami kupie śmieci z rozbitego statku wycieczkowego, których nikt nie zamierza ratować.

Warto zwrócić uwagę jakimi sposobami ludzie ci próbują ocalić pamięć o sobie i jakie nadzieje hołubią. Wywiad z Łapicką, córką Andrzeja Łapickiego, prowadzi Mike Urbaniak. To jest coś niezwykłego, tak jakby wywiad z drugim oficerem zatopionego właśnie Titanica prowadził kuzyn armatora, który przypadkiem znalazł się na statku. Obaj unoszą się w lodowatej wodzie czekając na śmierć i próbują jeszcze zwrócić na siebie uwagę, nie wołaniem o ratunek bynajmniej, ale opowieściami o tym, jak zadawali szyku, kiedy Titanic jeszcze pływał. To nie jest szaleństwo bynajmniej, ale metoda. Pytanie – na ile skuteczna. Środowisko gazowni, aspirujące do spadku po opisanych przez Łapicką ludziach, silnie rozwarstwione, musi – żeby czary zadziałały – skierować do promocji człowieka o nazwisku kojarzącym się jednoznacznie z tamtą kulturą i tamtym sznytem.

Pani Łapicka opowiada o niezwykłym życiu aktorów w PRL i o ich intelektualnych przewagach nad tym, co mamy teraz, czyli nad światem celebrytów pozbawionych poczucia humoru, dystansu do siebie i tego charakterystycznego luzu. Na koniec zaś wyznaje, że walczy z nowotworem. To jest zasmucające, nie z tego powodu bynajmniej, że ona chce ocalić ten odchodzący w niepamięć świat, ale dlatego, że ona po prostu potrzebuje pieniędzy na leczenie. Życzymy autorce powrotu do zdrowia, ale nie możemy się zgodzić na zaakceptowanie proponowanej przez nią konwencji. Myślę, że rynek też się na to nie zgodzi i książka zrobi klapę. Nikogo bowiem już nie obchodzą romanse Daniela Olbrychskiego, tym bardziej, że ostatnio walnął on skuterem w czoło nadjeżdżającego z przeciwka samochodu, co miało miejsce tu niedaleko, koło Żółwina. Nie wiadomo czy był pijany czy trzeźwy, bo dziennikarze pominęli ten szczegół, zapewne dlatego, by nie niszczyć legendy.

Proszę Państwa, opisane przez panią Łapicką środowisko było jednym z narzędzi sprawowania władzy w komunistycznym państwie. Państwie nędznym i opresyjnym jednocześnie, które nie dawało szansy nikomu w zasadzie. Trudno byśmy teraz przejmowali się ludźmi, wykorzystywanymi całe życie przez system i budującymi na tej relacji pan – sługa jakieś mity. Nie ma mowy. I można się oczywiście oburzać, że dzieci przychodzące do szkoły aktorskiej nie wiedzą kim była Aleksandra Śląska, ale skąd oni mają to wiedzieć? Przecież opisani przez panią Łapicką ludzie dokładnie olali to, z czego – w teorii przynajmniej – powinni być dumni i co powinni kultywować, czyli tradycje wykonywania zawodu. Poprzez swoją postawę i poprzez takie książki, jak ta reklamowana przez Urbaniaka w gazowni, sprowadzili wszystko do wesołej zabawy i lekkiego życia. Do kogo teraz wnoszą pretensje? Rynek, technologie i środowiska, potrafią zrobić artystę z każdego, nawet z Sylwii Chutnik, tyle, że teraz nie ma przymusu, by się tym fascynować. A w PRL-u był. Tak to trzeba ująć – to był przymus.

Ludzie opisywani przez Łapicką weszli do nowej rzeczywistości pewni, że będą w niej funkcjonować tak, jak za komuny. I tak rzeczywiście było,dopóki się nie zestarzeli. Teraz zaś po kolei wyrzuca się ich na śmietnik. Młodzi zaś nie rozumieją o co właściwie są te kierowane do nich pretensje. Kto niby miał kultywować pamięć o wybitych aktorach, czy sławnych pisarzach, takich jak Dygat? Kmioty spod Grójca? Krawężniki i ubecja przerobiona na taksówkarzy? Prezesi spółek skarbu państwa wzbogaceni na państwowym mieniu? Kto do ciężkiej cholery miał tej pamięci strzec? No chyba inni aktorzy, na których to brzemię dziedziczenia misji złożono. I tu dochodzimy do kwestii istotnej. Oni wszyscy chcieliby jeść, ale nie chcieliby sprzątać ze stołu. Jak dzieci zupełnie. Mike Urbaniak, Jerzy Sosnowski, kolejny trupojad, który napisał książkę o Młynarskim, do spółki z jego siostrą, to są wszystko ludzie, którzy uważają, że będą mogli partycypować w tych dawno minionych kultach, występując w roli kapłanów. Wierzą też jednak, że wszelkie niedogodności i ograniczenia związane ze stanem kapłańskim, w tych pogańskich obrządkach ich nie dotyczą. Widzimy to dokładnie wchodząc na biogram tego całego Urbaniaka w wiki. Jest on, nie dość, że działaczem organizacji gejowskich, to jeszcze do tego żydowskich. Dobrze, że na ziemi nie ma jeszcze Marsjan, bo latałby w zielonym trykocie. Jakby tego było mało działa w różnych organizacjach i prowadzi inicjatywy, w których słowo kultura odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Ma, jednym słowem, kryszę. Od tego zaczyna i myśli, że to wszystko zapewni mu bezpieczeństwo i pozycję do końca życia. Być może tak będzie, ale przecież wszyscy wiemy, że nie o to chodzi. A o co? Proszę Państwa, piszemy o tym ciągle. Chodzi o autentyczne i nieskłamane zainteresowanie publiczności. Tego nie można kupić. Można to osiągnąć eliminując konkurencję z rynku. Czyni się to na kilka sposobów. Komuniści, patroni i właściciele środowisk opisywanych przez Łapicką, po prostu swoją konkurencję wystrzelali. Urbaniak z Sosnowskim eliminują ją z kanałów dystrybucji, upychając w nich siebie i swoje fantasmagorie na temat rzekomego dziedziczenia emocji, talentu i wszystkiego właściwie, po tychże niewolnikach systemu. No, ale to nie załatwia sprawy, trzeba jeszcze skłonić ludzi do kupowania. Gazownia robi co może, wywala krytyczne komentarze, dopisuje właściwe i poprawne ideologicznie, ale to niczego nie zmieni. Dopóki nie ma państwowego zasilania, całe to środowisko będzie zdychać. Nic im nie pomoże. No, a państwowe zasilanie ma, póki co, Zenek Martyniuk. I oby tak zostało. Mnie to nie martwi wcale.



Jak w Jeruzalemie rano zadzwonili


Wyjechałem wczoraj na parę godzin w ciemną noc, a kiedy wróciłem okazało się, że nie żyje gorylisko, czyli nasz kolega bloger Mariusz Merta. Wiadomość jest nie potwierdzona, pojawiła się bowiem w postaci komentarza na platformie blogmedia. Dobrze więc by było, żeby ktoś, na przykład jego siostrzeniec, który jeździł z nim na nasze konferencje, napisał tu dwa słowa. Czy to aby pewne? Mariusz Merta chorował ciężko, przeszedł udar, jakieś operacje, ale był człowiekiem pogodnym i lubił żartować z siebie. Czynił to często w komentarzach, a także w listach do mnie. Przyznam, ze wstydem, że na niektóre z nich nie odpowiadałem, bo Pan Mariusz lubił sobie pofolgować w słowie i lubił też snuć plany, ja zaś mam coraz mniej czasu na analizowanie cudzych projektów i realizację własnych. Nie przeczytałem wszystkiego, ale dziś nie ma to już znaczenia. Ostatni raz rozmawiałem z Panem Mariuszem na konferencji w Turznie. Był on prawie na wszystkich konferencjach, ominął jedynie Kliczków, ponieważ zachorował. Prócz tego, że sam jeździł, zabierał też ze sobą siostrzeńca, licząc, że te spotkania coś mogą dać człowiekowi młodemu, wchodzącemu dopiero w życie. Ja nie wiem czy mogą i szczerze mówiąc nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale skoro Pan Mariusz uważał, że tak jest, niech ta myśl towarzyszy nam po jego śmierci. Czuł się wśród nas dobrze, choć często spierał się z innymi komentatorami. Będzie nam go brakować.

Przy tej smutnej okoliczności chciałem wspomnieć jeszcze wierzącego sceptyka, który od dawna nie napisał żadnego komentarza. Nie wiemy co się z nim stało. Pisałem do jego syna, ale nie odpowiedział. Janek nie odbiera też od dawna telefonów.

Nie będę dziś nic więcej pisał. Zostawię tylko piosenkę. Jesteśmy pomiędzy katolickimi a prawosławnymi świętami, w niewesołych okolicznościach, jeśli wziąć pod uwagę odejście Mariusza Merty. Nie mam nic żałobnego, ale myślę, że ta kolęda spodoba się wszystkim. Ja ją bardzo lubię. Śpiewają ją wszyscy prawosławni i grekokatolicy, po rosyjsku, ukraińsku, słowacku nawet. Ja zostawiam wersję rosyjską. Po południu wrzucę jeszcze jakąś pogadankę. Muszę podgonić pracę nad książką. Dawno nie miałem tak pracowitych świąt. Nie mam wyrzutów sumienia, to pisanie to także przyjemność i nie traktuję tego w kategoriach grzechu. Jeśli rozrywką i odpoczynkiem ma być oglądanie telewizji, to wybór jest oczywisty i jasny.

Posmućmy się więc trochę, ale też i poweselmy.




Jak słodko i przyjemnie jest słuchać idiotów czyli o sensach nieuchwytnych


Nie wiem czy jest coś zabawniejszego na tej ziemi niż historyk sztuki wypowiadający się na temat przyrody, ekologii i temu podobnych zagadnień. Przypuszczam, że nie, a jeśli jednak taki kuriozum by się pojawiło, to z całą pewnością byłby to dziennikarz. On nawet już się pojawił, a ja napisałem ten wstęp trochę przez kokieterię, a także po to, by poszydzić trochę z historyków sztuki. Chodzi rzecz jasna o Żakowskiego, który krytykuje wystąpienie arcybiskupa Jędraszewskiego. Oczywiście czyni to z charakterystycznym dla siebie znawstwem i swadą, jak to czynił już wcześniej, omawiając inne jakieś kwestie. W podobnym tonie wypowiada się Ochojska, która napisała nawet list do małej Grety, informując ją, że hierarcha ogłasza publicznie brednie, w których umieszcza ją właśnie – Gretę cośtamcośtam – i twierdzi, że jest ona zmanipulowana, a to przecież nieprawda. Oczywiście, że nie mała Greta jest tak autentyczna, że przy jej autentyczności wysiada nawet choroba Ochojskiej. Nie ma ona bowiem do jakości występów Grety, jak to się czasem mawia, „wstanu”. W zasadzie tekst ten powinien się nazywać „Pomiędzy malowniczością a skutecznością”. Wyraźnie bowiem widzimy, że na naszych oczach ktoś kompletuje załogę G (był taki film kiedyś dla dzieci), która rozwiązywać będzie – w świetle kamer rzecz jasna – najbardziej palące problemy wszechświata. A wszystko za zupełną darmochę. Żeby załoga G była naprawdę autentyczna, w myśl zasad rządzących mediami, które nic przecież nie mają wspólnego ani z rzeczywistą skutecznością, ani z autentyzmem osobowości tego czy innego człowieka, musi być zróżnicowana i ciekawa. Jak w piosence kabaretu Ani mru, mru – żeby było śmiesznie, ale estetycznie, wszystkie dzieci muszą trochę różnić się fizycznie. I tak w załodze G zajmującej się ekologią, mamy małą Gretę, za chwilę doszlusuje do niej Ochojska w turbanie, chora na raka, a do tego po heine medina, która na szczęście nie jest czarna, bo mielibyśmy komplet cech paraliżujących argumenty strony przeciwnej. No i Żakowski, o którym Nina Terentiew (któż jeszcze pamięta kim była ta pani?) powiedziała kiedyś – mędrzec. Z Żakowskiego jest taki mędrzec, jak ze szczura hart afgański, ale to mediom nie przeszkadza. I nam też nie powinno, albowiem nie startujemy w konkurencjach obstawianych przez ludzi mediów. Co tak najbardziej przeszkadza tym ludziom w wypowiedzi arcybiskupa? To, że opisuje ona stan faktyczny. Na podstawie niepełnych, często sfingowanych informacji, grupa ludzi nie mających najmniejszego pojęcia o naukach przyrodniczych, buduje kult Pacha Mamy, który ma zastąpić wszystkie inne kulty, w tym ten dla nas i dla arcybiskupa Jędraszewskiego najważniejszy. Co w konsekwencji oznacza odczłowieczenie Boga i jest kwestią bardzo poważną. Póki co zwolennicy demonów mieszkających w dżungli używają na okoliczność polemiki z arcybiskupem tylko szyderstwa, a do swoich załóg werbują dzieci, oszukane i chore kobiety oraz roztrzęsionych staruszków, permanentnie niespełnionych. No, ale to jest tylko etap w drodze ku ostatecznemu zwycięstwu, bo jak wiemy demony zamieszkujące dżunglę to są istoty poważne, które bez krwawej ofiary długo nie pociągną. Można oczywiście trochę na wstępie pożartować, ale w końcu przyjdzie do noży. To jest jasne dla każdego myślącego człowieka, a poznać to możemy po tym właśnie, że ani mała Greta, ani Ochojska, ani tym bardziej Żakowski patentowany głąb, nie mają zielonego pojęcia o sprawach, których usiłują bronić. Rzeczywistość bowiem, w której realizują swoją misję jest spreparowana i ustawiona tak przede wszystkim, by odebrać prawo głosu stronie przeciwnej. Mechanizm ten uruchamiany jest w prosty sposób – poprzez emocje. To znaczy załoga G dysponuje wszystkimi mocami, które dają dziś przewagę medialną. Nie ma pojęcia o czym mówi, dotknięta jest szeregiem dysfunkcji, które winny wywoływać współczucie w ludziach wychowanych w duchu chrześcijańskiej miłości bliźniego i potrafi płakać na zawołanie. Obrona przed tym jest bardzo trudna, albowiem ludzie są w przeważającej większości przekonani, że spór o ekologię to spór na argumenty. Poza tym, każdy – biorąc udział w polemice – chciałby dobrze wypaść i zrobić wrażenie istoty jak najbardziej kulturalnej i otwartej, a do tego kompetentnej. To jest pułapka, bo właśnie o to chodzi aranżerom tych przedstawień. Żeby zaleźć głupka, który da się wciągnąć w taką narrację. Arcybiskup Jędraszewski dobrze zrobił wygłaszając swoje racje, albowiem jest to jedyny sposób na polemikę z nimi – otworzyć się na te szyderstwa, które – sami to zobaczycie już niebawem – zamienią się we własną karykaturę. Wystarczy, że nie będziemy ustępować.

Czy ludzie tacy, jak Greta, Ochojska i Żakowski mogliby wystąpić w telewizyjnej dyskusji z Piotrem Tryjanowskim, na przykład? Albo z innym jakimś utytułowanym badaczem zagadnień przyrodniczych? Oczywiście, że nie, bo zostaliby w miejsca zdemaskowani. Musieliby wystąpić otwarcie przeciwko nauce i akademii, a tego nie zrobią, bo broniąc swoich demonów i fetyszy, występują zawsze jako zwolennicy racjonalnych metod wypracowanych przez uzbrojone w najnowocześniejsze narzędzia zespołu badawcze. To jest oczywiście brednia, taka sama jak to, że Greta widzi cząsteczki dwutlenku węgla. Jeśliby więc zdarzyłoby się, że oni pojawiliby się w studio razem z kimś kto, przyrodą zajmuje się naprawdę, używając do tego metod naukowych, natychmiast sięgnęliby po argumenty spoza nauki. Ja to opisuję w sposób skomplikowany, ale rzecz jest prosta i wielokrotnie wyszydzana, choćby żartem o pytaniu, które zadano pewnemu ekspertowi na wizji – niech pan odpowie tak lub nie – czy często bije pan swoją żonę? Dziś ta metoda jest już znacznie rozbudowana, a przywołanie tego żartu byłoby uznane pewnie za grubą niestosowność. Nie z powodu tej bitej żony bynajmniej.

Wszyscy wiemy, że Greta, Ochojska i Żakowski to byty medialne sklasyfikowane w tej samej niszy co słynny brytyjski, telewizyjny iluzjonista o pseudonimie Dynamo. Facet pokazywał najróżniejsze sztuki, z chodzeniem po wodzie włącznie, a za nim stała potężna ekipa od efektów specjalnych i robiła różne aranżacje. On sam był tylko wynajętym gamoniem, który miał przewracać oczami, patrzeć smutno lub z zaciekawieniem i udawać, że wie jak się tasuje karty. To wszystko. No, ale on był przynajmniej zabawny. Rozrywka proponowana przez Gretę, Ochojską i Żakowskiego jest żenująca. Żeniona przy tym bez hamulców i bez rozeznania miary. Cel jest identyczny jak w przypadku programów z udziałem Dynamo – przekonać jak największą ilość ludzi, że prymitywne oszustwo jest prawdą. Nic więcej w tym nie ma.



Pisarze i poeci z rozdzielnika


Nie znajduję ani jednego powodu, żeby czytać prozę Marii Nurowskiej, jednak jej ostatnie występy spowodowały, że zajrzałem do wiki, żeby sprawdzić co tam jest w tej biografii. Trzeba przyznać, że jest ona dość skromna, ale najważniejsze charyzmaty wybite są boldem: dziadek arystokrata, ojciec legionista, a matka w AK. Sama bohaterka wczorajszych newsów urodziła się na jakimś zadupiu pod Augustowem i trudno dociec jakimi drogami jej ojciec, który pewnie też stamtąd pochodzi, trafił do legionów. No, ale nie takie rzeczy się zdarzały, więc nie ma się co czepiać. O Marii Nurowskiej usłyszałem po raz pierwszy w roku 1990, kiedy to kupiłem sobie miesięcznik „Literatura”, bardzo fatalne wydawnictwo, i próbowałem czytać jej powieść pod tytułem „Hiszpańskie oczy”. Nie pamiętam ani jednego szczegółu, poza jakimś mgławicowym wrażeniem, że była to suma aspiracji autorki do lepszego świata i próba wmówienia wszystkim dookoła, że ona z takiego właśnie świata pochodzi. Rok 1990, to była pewna kulminacja. Drukowało się wtedy masę prawdziwych i fikcyjnych tekstów o przeżyciach Polaków na wschodzie. Ludzie lecieli do księgarń i każdą taką brednię przyjmowali jak pismo objawione. No i pani Maria wypłynęła na tej fali. Żadnej wielkiej kariery nie zrobiła, jak pamiętamy, ale była przez cały czas obecna w życiu, jakby to rzec, literackim. To znaczy, w wymiarze praktycznym, że co jakiś czas pokazywano ją w telewizji i ona coś tam pierniczyła, przeważnie bez sensu.

Postawa Marii Nurowskiej każe się nam zastanowić po co w ogóle są pisarze, a także związki pisarzy. W Polsce mamy chyba dwa, o ile dobrze rozpoznaję sytuację. To znaczy ZLP i SPP. W mojej ocenie obydwie organizacje mają za zadanie zarządzać nieruchomościami, w których mieszczą się ich siedziby oddziałowe i centralne, a władze tych związków co jakiś czas mają, pardon, „dawać głos” na zadany temat. Zajrzałem na strony obydwu organizacji i nie znalazłem tam ani jednego nazwiska autora, który byłby czynny na rynku. Są tam tylko ludzie mediów, pracownicy prowincjonalnych uczelni, którzy wydają jakieś tomiki wierszy i nierozpoznane krawężniki, z organizacji mundurowych. Ci ostatni wychodzą z założenia, jak większość trepów, że cały świat został stworzony po to tylko, by oni mogli odbierać emeryturę i różne gratyfikacje za zasiadanie w gremiach i komisjach. Tak to wygląda i nie chce być inaczej.

Od dawna już widać, że organizacje zrzeszające literatów to fikcja, która nie ma ani jednego punktu stycznego z rynkiem. No może poza tym, że gwiazdy rynkowe też muszą „dawać głos” w sprawach palących i domagających się komentarza. To znaczy przy okazji świąt Bożego Narodzenia, ogłoszenia sondaży prezydenckich, czy w innych jakichś jeszcze momentach.

Zastanowić się wypada, czy ten głos oni dają na rozkaz, czy też może są już tak wyszkoleni, że kłapią paszczą sami z siebie, bez wyraźnych poleceń. Przypuszczam, że ta druga opcja jest bliższa prawdy, a przekonała mnie o tym Maria Nurowska właśnie, która powiedziała, że wolała Polskę pod okupacją rosyjską, bo była wtedy biedniejsza co prawda, ale za to ubogacona duchowo. Powiem wprost – spośród plag dotykających ziemię i rodzaj ludzki wymieniłem tu już organistów nie posiadających słuchu i kokieteryjnych mężczyzn. Możemy teraz do tego dodać jeszcze aspirujące staruszki, przekonane o tym, że mają talent. Nie wiem dlaczego tak jest, ale manifestacja aspiracji zawsze łączy się z kłamstwem. Dla wszystkich bowiem jest jasne, że Maria Nurowska nie ma pojęcia co to jest prawdziwa bieda, a to jej ubogacenie duchowe wiąże się po prostu w powtórzeniem kilku zalegendowanych komunałów, dotyczących życia w komunizmie i relacji pomiędzy aparatem organizującym tak zwaną kulturę a widzem. Celowo piszę – aparatem tworzącym kulturę, bo to był aparat. Wszyscy wiemy, że „Dziady” Dejmka to nie była żadna manifestacja niezależności, sprawa jest stara, przebrzmiała i roztrząsanie jej dzisiaj nie ma sensu. Wszystko o czym mówi Nurowska to są fetysze, podobne do tych nowych, ekologicznych, tyle że stare i zetlałe. Powołują się na nie beneficjenci systemu próbujący uchodzić za niezależnych myślicieli i mentorów od kultury. To się odradza w kolejnych pokoleniach, ale problem jest taki, że bez państwowego finansowania nie ma szans na przeżycie. Dlatego właśnie rzuca się to towarzycho łapczywie na te struktury organizacyjne, na te niby stowarzyszenia pisarskie, gdzie siedzą ludzie nie mający o pisaniu zielonego pojęcia. Powstaje dzięki temu rzeczywistość roztrojona, bo nawet nie rozdwojona, z którą czytelnik nie radzi sobie w ogóle. Ludzie prostoduszni i naiwni wierzą bowiem, że autorzy, to taka grupa, wybrańców żyjąca w zgodzie i jakiejś tam komitywie, która dla dobra i uciechy czytelnika wymyśla jakieś ciekawe historie. Nikt nie kojarzy działalności literackiej z propagandą państwową ani też z propagandą antypaństwową, bo i tym się przecież czynni w Polsce pisarze zajmują. Oni jednak mają pozycję wyjątkowo uprzywilejowaną, bo tak się sprawy mają, że państwo nasze musi dbać o swoich wrogów ideologicznych, hołubić ich i dopieszczać różnymi dotacjami. I nie ma mowy, żeby ktokolwiek zagroził ich pozycji, bo podniesie się na całą Polskę wrzask, że opresyjni siepacze PiS krępują wolne słowo. Można co najwyżej z takiej Nurowskiej trochę poszydzić, ale już stwierdzić wprost, że to jest istota wystrugana z kolby od kałasza, której brak talentu, to nie. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego organizacja taka jak PiS odpuszcza sobie te związki literatów i po prostu ich nie przejmie, obsadzając swoimi ludźmi. To naprawdę nie jest trudne. Zamiast tego wypuszcza się na masowe połowy wyborców z pomocą kapitana żeglugi śródlądowej Zenka Martyniuka. Okay, to ma sens, ale nie zmienia faktu, że w wiadomościach polemizują z Nurowską, zamiast postawić ją do kąta i skazać na ostracyzm. Traktowanie serio autorki tak słabej, to jest nobilitacja całkiem nie zasłużona. No, ale widocznie taka jest polityka kulturalna obecnego rządu. Być może pani Nurowska to jakaś dawna znajoma ministra Glińskiego? Któż to może wiedzieć? Jasne jest tylko to, że nie ma mowy, by wyraźnie odciąć się od takich „tfurcuf” i oni będą co jakiś czas dawać o sobie znać. Podkreślając rzecz jasna walory własne i walory swojej twórczości, czyli robiąc sobie reklamę za zupełną darmochę. To z kolei każe nam zastanowić się, dlaczego ten system naczyń połączonych, a że są to naczynia połączone, przecież widać, musi funkcjonować? Ja nie rozumiem dlaczego. Może Wy znajdziecie odpowiedź na to pytanie.


© Gabriel Maciejewski
26-29 grudnia 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2