OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

O komunikatach niejednoznacznych i nieczytelnych konwencjach, włosach UBeków, funkcjonariuszach tajnych służb, poczuciu humoru lewicy i jak zachować się wobec dzieł sztuki nowoczesnej

Dlaczego Jaruzelski apelował o 90 dni spokoju, czyli o komunikatach niejednoznacznych


Jeśli nie liczyć jakichś dziecięcych wspomnień, nie napisałem nigdy nic chyba o stanie wojennym, którego kolejną rocznicę zaraz będziemy obchodzić. Tak, jak to ostatnio opowiadałem kolegom na stoisku we Wrocławiu, stan wojenny w moim mieście był w zasadzie przez cały czas i trudno było nieraz przejść przez perony na dworcu, tyle było tam wojska. W czasie rzeczywistego stanu wojennego nawet się trochę przerzedziło i miałem wrażenie, że wojska jest mniej, za to cywili więcej. No, ale nie o tym chciałem dziś mówić. Przypomniałem sobie bowiem jak to Jaruzelski poprosił o 90 dni spokoju. Do kogo on adresował ten komunikat? Jasne jest przecież, że nie do ludzi Solidarności, którzy dobrze zdawali sobie sprawę z tego o co idzie gra i jaka jest sytuacja. A przynajmniej część z nich sobie tę sprawę zdawała. On to powiedział do narodu, żeby naród ten wiedział, iż władza ma czyste intencje, czyste serca i wszystko w zasadzie ma czyste. Oto proponuje rozejm, a jeśli ktoś się na ten rozejm nie godzi, to znaczy, że kierują nim intencje brudne i złe. Realny opis sytuacji, nawet jeśli przebijał się do czyjejś świadomości, to raczej słabo. Tłumaczenie ludziom, że z jednej strony mamy aparat władzy, ze wszystkimi atrybutami przemocy, w tym armią, a z drugiej gromadę niezorganizowanych robotników, którym przewodzi kapuś, nie miało żadnego sensu, albowiem wszystkim się zdawało, że Solidarność ma rzeczywistą moc. Nie miała takiej mocy, była tyko wielką bezwładną bryłą, która posłużyła generałowi jako zakładnik do negocjowania lepszych warunków kapitulacji. I to się udało w pełni. Przecież dla wszystkich było jasne, że komunizm się nie utrzyma, potrzebna była jedynie jakaś hagada, która posłuży do właściwego opisania jego upadku. Naród zaś, nawet jeśli nie uwierzył w dobre intencje generała, to uznał jego komunikat, za wygodne wyjście i drogę wprost do świętego spokoju.

Dziś z rana pojawiła się informacja, że Szymon Hołownia zbiera dane osobowe ludzi, którzy popierają jego decyzję i starcie w wyborach prezydenckich. Dla mnie jest to rzecz bardzo czytelna. Pan Hołownia nie chce w istocie startować w tych wyborach, a jedynie markuje taki zamiar, po to by zgromadzić dane potencjalnych klientów, którym będzie coś sprzedawał, kiedy już ogłosi, że z tymi wyborami to był taki żart. Być może kryją się za tym jeszcze jakieś inne, socjotechniczne sztuczki, ale oczywiste jest, że nie mają one związku z autentycznym politycznym zaangażowaniem Szymona Hołowni. On został przez kogoś wynajęty, być może nawet przez PiS i teraz wypełnia swoją rolę najlepiej jak potrafi. Uśmiecha się przy tym serdecznie, a momentami przepraszająco i z góry wiadomo, że wszyscy mu wszystko wybaczą.

Olga Tokarczuk zaś, wygłaszając swoją mowę w tej wyzłoconej sali, mówiła coś o czułości. Nie będę cytował tego dokładnie, ale mam wrażenie, że ktoś jej ten tekst napisał, bo ona sama nie byłaby do tego zdolna. Z grubsza chodziło o to, że czułość jako kategoria nie występuje nigdzie, także w ewangeliach. Ja może zbyt dawno niedokładnie czytałem Ewangelię, bo jestem, o czym wszyscy wiedzą, na bakier z lekturą tekstów liturgicznych, ale jak przez mgłę przypominam sobie opis odnalezienia Jezusa w świątyni. Tam chyba coś było o tej czułości. Mam ponadto jeszcze takie spostrzeżenie, skoro pani Olga odbierała nagrodę w wielokulturowej Szwecji, dlaczego z taką estymą – w kontekście tej czułości – potraktowała Nowy Testament, a tak po macoszemu Koran. Wszak na sali z całą pewnością byli jacyś przedstawiciele środowisk muzułmańskich. I co? Nie oprotestowali tego wystąpienia? Bo co, bo w Koranie jest wystarczająco dużo czułości? Może niech Salman Rushdie się na ten temat wypowie, Nobla co prawda nie dostał, ale za to ilość nagród jakie odebrał na pewno przewyższa, licząc masę i zera na banknotach, wartość tego co daje akademia szwedzka. O tym, by wspomnieć cokolwiek o czułości występującej w Talmudzie, noblistka pewnie nawet nie pomyślała.

Mnie zaś po tym wszystkim naszła myśl taka – dlaczego oni wszyscy z taką ochotą odnoszą się do kultury, bo nie o religię wszak chodzi, chrześcijańskiej? Dlaczego oni potrafią tylko o tej ewangelii, symbolach religijnych i temu podobnych kwestiach? Otóż sprawa jest prosta – chodzi o to, że jest to przestrzeń bezpiecznej dyskusji. Jestem przekonany, że pani Olga nawet przez moment nie myśli serio o tym, żeby atakować jakieś chrześcijańskie treści. Ona jest zbyt prostoduszna, żeby coś takiego w ogóle postało jej w głowie. Dla niej przestrzeń znaczona krzyżami, z którymi przecież nie chciała mieć nic wspólnego, to przestrzeń bezpieczna. Tak samo, jak przestrzeń obrotu informacją niejawną jest bezpieczna dla Szymona Hołowni, a obszar mediów i machlojek medialnych był bezpieczną przestrzenią dla generała Jaruzelskiego. I teraz uwaga – z chwilą, kiedy wymienione osoby zostałby ze swoich bezpiecznych przestrzeni wyjęte każda z nich zamieniłaby się w skrzeczący inaczej worek przerażenia. Pamiętamy Jaruzelskiego z Sejmu kontraktowego, gdzie jeszcze próbował zadawać szyku, ale już było widać, że trochę się trzęsie. Pan Szymon, jeśli odjąć mu atrybuty guru zarządzającego pasem transmisyjnym przesyłającym dobra i pieniądze do Afryki, byłby tylko biednym wiejskim głupkiem z niezrozumiałymi aspiracjami. O pani Oldze szkoda nawet mówić. Z takim Salmanem spotkał się przynajmniej Szymon Peres, a z Olgą nie zechce się nawet spotkać żona Benka Netanjahu. To byłoby zresztą nawet ciekawe, pani Olga, chyba by zemdlała, gdyby dowiedziała się, że benkowa zbiera po imprezach oficjalnych butelki, żeby je sprzedać w skupie. A może by się do niej przyłączyła? Któż to może wiedzieć.

Mamy więc takie oto propagandowe gadżety – 90 dni spokoju, kandydaturę Hołowni i czułość, której brak w Ewangelii, a która jest w drugim człowieku. Wszystkie one nie są tym czym się wydają. Najdziwniejsze zaś jest w tym to, że Olga Tokarczuk została nazwana „Królową Polski”, to wymyślił już z całą pewnością, jakiś znawca treści talmudycznych. Być może sam Hołownia. Nie jest bowiem wykluczone, że jak się pan Szymon rozpędzi, to gdzieś koło marca zostanie ogłoszony „niekoronowanym królem Polski”. No, a potem pozostanie już tylko medialny ślub króla z królową asekurowany przez myśliwce MIG 29 z bazy lotniczej w Mińsku.
[…]



Kasztanowe włosy ubeków czyli kłopoty się nigdy nie kończą


Często mam wrażenie, że kiedy coś robię i to jest słuszne i dobre, a także przynosi natychmiastowy efekt, jakaś ciemna siła próbuje to rozwalić mnożąc różne nieprzyjemne niespodzianki. Przypomina mi się wtedy mądrość zapisana na 4 stronie okładki, nie pamiętam już którego numeru „Literatury na świecie”, mądrość której autorem był amerykański pisarz John Sladek. Brzmiała ona – człowiek przez całe życie się stara, męczy się i pracuje, a za jego plecami, jakiś taki piździelec, wszystko to rujnuje.

Wchodzę dziś do biura, a tam zimno. Nie ma ogrzewania. Na wyświetlaczu pojawiło się słowo „awaria”. W sklepie jest już pewnie ze 200 paczek do wysłania, jutro przychodzą ludzie do tej wysyłki, a tu zimno. I będzie coraz zimniej. W dodatku idą święta. Właściciele mieli zrobić przegląd pieca, ale zapomnieli. Na fachowca czeka się w Grodzisku dwa tygodnie. Całe szczęście nasza pani Renata, która robi wysyłkę ma jakiegoś kolegę, który zgodził się po pracy przyjść i to naprawić. Już raz tak zrobił, dwa miesiące temu, kiedy okazało się, że piec nie grzeje. Mam nadzieję, że da radę i tym razem. Nie mogę nie mieć biura i nie mogę nagle wynieść się z niego do innego lokalu, bo leży tu pewnie z pięć ton książek.

Ponieważ mam nastrój taki jaki mam, postanowiłem opowiedzieć Wam coś o wczesnej twórczości Zbigniewa Nienackiego. Miałem o tym nie mówić, ale jednak powiem, choć wiążę się to z pewnym tajemniczym projektem, który przygotowujemy wraz z kolegą Michałem. Nie tym ze sklepu, ale innym, takim co napisał tekst do nowego numeru Szkoły nawigatorów. Chciałem Wam też zaproponować udział w pewnej niecodziennej konkurencji sportowej, ale to na koniec.

Zajrzałem jakiś czas temu do zapomnianej książki Zbigniewa Nienackiego, która nosi tytuł „Worek judaszów”. To jest coś absolutnie niezwykłego, bo tych worków judaszów, jest w literaturze kilkanaście pewnie, a zaczęło się od Sebastiana Klonowica, ławnika lubelskiego, który opisał w księdze pod tym tytułem, różne rodzaje przestępstw z jakimi się zetknął w czasie swoje praktyki sądowej. Klonowic ma też na koncie inne dzieła, wśród których odnajdujemy lament po śmierci Jana Kochanowskiego, a także opis spływu Wisłą do Gdańska. Ponoć bardzo dokładny. Nie o Klonowicu jednak jest książka Nienackiego, a o likwidacji zgrupowania Warszyca pod Radomskiem. Główny bohater, ubek o kasztanowatych włosach przybywa na prowincję, żeby zorientować się kto donosi leśnym o zamiarach milicji. Już raz UB próbowało przerzucić do lasu szpiega, ale akcja się nie powiodła, bo agent został zlikwidowany. Książka nie jest zbyt obszerna, ale ma ambicje na wielką powieść i jest w niej w zasadzie wszystko, o czym Nienacki pisał w latach późniejszych. Najważniejsze zaś, że jest tam także John Dee i Edward Kelley. Sam zaś Nienacki porównuje głównego bohatera, swoje alter ego do Olbrachta Łaskiego. To jest naprawdę niezwykłe. Prócz tego mamy tam całe mnóstwo opisów damskich kolan, ud, bielizny opinającej pośladki i temu podobnych atrakcji. Nudzić się nie można. Mamy też niezwykłe opisy duchownych, w tym zakonnic, prężących młode ciała pod habitami, a także przestrzeni sakralnej, która jest nieprzyjazna, wroga wręcz i głównemu bohaterowi nienawistna. Dźwięk sygnaturki zaś, nie wywołuje w nim żadnych miłych wspomnień, wręcz rozdziera mu duszę.

Prócz tych niewątpliwych atrakcji mamy tam też zarysowane konflikty pomiędzy przedwojennymi jeszcze opcjami politycznymi. Leśni zabijają starego profesora, którego córka była narzeczoną zabitego przez nich wcześniej prowokatora. Myślała co prawda, że jest on partyzantem, a nie ubekiem, ale to dla narracji nie ma znaczenia, wręcz ją pogłębia. Stary profesor reprezentuje w tej książce liberalną inteligencję, uczącą młodzież racjonalnej wizji historii. Tak tam jest napisane. Wizja małego miasta w powojennej Polsce jest spójna i klarowna. Oto nowa władza, otoczona przez przeważające siły leśnych, musi borykać się jeszcze z agentami śpiochami i prowokatorami. A nie dość tego, wśród mieszkańców miasta są tacy, którzy tęsknią wprost za nowymi czasami i przyjmują opłatę za wynajęcie pokoju w dolarach. Oferują za to nie byle jakie luksusy. A wszystko w Radomsku tuż po wojnie.

Najciekawiej moim zdaniem wygląda w tej powieści mordowanie żołnierzy radzieckich, bezradnych gapciów snujących się bez celu po miastach i wioskach. Do tego jeszcze dochodzi sprawa milicji robotniczej, którą bez sensu i celu wysyła się do lasu na platformach ciężarówek, po to, by leśni mogli ich wszystkich wytłuc. Gdzieś tam w tle pojawia się co prawda KBW, ale nie daje ono rady Warszycowi i jego ludziom. Sam Warszyc nosi w książce Nienackiego ksywę Rokita i jest postacią demoniczną. Zastąpił w okolicznych lasach niejakiego Perkuna, którego schwytano, osądzono i stracono. Najlepsze zaś jest to, że obaj dowódcy byli przed wojną miejscowymi nauczycielami. No, ale zeszli na złą drogę. Ich kolegą z pokoju nauczycielskiego był ów zamordowany profesor, do którego ma interes główny bohater, podający się za badacza historii zainteresowanego Johnem Dee i jego obecnością w Polsce. Mamy więc wyraźnie wskazanego wroga, który jest odpowiedzialny za całe zło, są nim nauczyciele, którzy przekazują młodzieży nieracjonalną wizję historii. Widzimy więc jak niewiele zmieniło się od czasów kiedy Zbigniew Nienacki pisał swoją książkę.

Teraz pora na konkurencję sportową. Na podstawie opisanej tu prozy Nienackiego nakręcono film pod tytułem „Akcja Brutus”. Film jest dostępny na CDA i łatwo go odnaleźć. Ktoś spreparował do niego czołówkę w taki sposób, że wygląda on jak film o dzielnych żołnierzach wyklętych walczących z UB. Wszyscy wiemy, że jest na odwrót. Gra w tym filmie plejada polskich aktorów: Pyrkosz, Pokora, Hubner, kogo tam nie ma…Ten film jest chyba najbardziej wulgarnym obrazem jaki dane mi było oglądać w życiu. Niemieckie pornosy z lat siedemdziesiątych są lepsze. Myślę, że szybko się zorientowano, jak straszny jest to obraz i Jerzy Passendorfer, który jest zań odpowiedzialny doprowadził do tego, że filmu nie pokazywano. Na czym mają więc polegać nasze zawody sportowe? To proste – kto dłużej wytrzyma oglądając ten film. Stawiam tylko jeden warunek – nie przymuszamy się, pierwszy odruch wymiotny i wyłączamy. Ja wytrzymałem 30 sekund. Nie ułatwię nikomu roboty zamieszczając linka. Niech każdy sam tego poszuka.
[…]



Czy lewica ma poczucie humoru?


Jak wiemy lewica, siły postępu, jak zwał, tak zwał roszczą sobie prawo do zjadania wisienki z tortu, nawet wtedy, jeśli jasne jest dla każdego, że ta wisienka to kozi bobek. Chodzi o pewien rytuał, o ciągłe potwierdzanie faktu, że człowiek o poglądach postępowych jest doskonalszy od innych ludzi. No i należy mu się więcej.

Poza tym przyrodzone lewicowemu filozofowaniu niekonsekwencje, muszą, podkreślam – muszą – być traktowane w najgorszym razie jako duchowe rozterki, w najlepszym zaś jako dobra rozrywka, ewentualnie coś, czego się nie zauważa, albowiem jest to passe. To zjawisko jest obserwowane przez wielu ludzi i daje się opisywać. Ja, na przykład, zaglądam czasem na profile moich dawnych znajomych, albo nauczycieli i znajduję tam rzeczy naprawdę niezwykłe. Okazuje się, że ludzie, którzy w latach 90-tych wołali – Lech Wałęsa kupa mięsa i uważali, że rządy Wałęsy to obciach, chamstwo i siara, składają dziś temuż Wałęsie życzenia urodzinowe w dniu 29 września. Być może to jest coś, co powinniśmy traktować normalnie, ale ja jakoś nie mogę, bo jak widzę coś takiego od razu przypomina mi się ten żart, co go Michalkiewicz opowiadał, o donosach do Niemca, co się zaczynały od słów „Szanowny Panie Gestapo”. Wiem, że w godzinie próby ludzi ci się nie powstrzymają, bo będą mieli w kieszeni wszystkie możliwe usprawiedliwienia i rozgrzeszenie od samego diabła do tego.

Dowiedziałem się też wczoraj, że siły postępu oprotestowują kolejną kandydaturę na dyrektora muzeum. Jerzy Miziołek już przegrał i musiał ustąpić. Teraz minister Gliński chciał zrobić dyrektorem Zamku Ujazdowskiego Piotra Bernatowicza, ale już chyba nie zrobi, bo wpłynęły protesty, a na samej górze listy podpisów widnieje rzecz jasna noblistka. To mnie też zastanawia, albowiem kiedy noblistka nie była jeszcze noblistką, ale zwyczajną aspirującą feministką, co tam sobie coś pierniczy cicho w kącie, ludzie, którzy dziś uważają ją za wielkość, nie chcieli nawet koło niej stać. Wielu zaś nie wiedziało w ogóle kim ona jest. Ja, dla przykładu, wiedziałem, albowiem kwestie dotyczące rynku książki interesowały mnie zawsze mocno, nawet w czasach kiedy tego zupełnie po mnie nie było widać. Tak się bowiem składa, jeśli idzie o tak zwanych ludzi kultury, że interesuje ich zawsze i wyłącznie tylko to, co może doraźnie podnieść ich znaczenie. I w zasadzie nic więcej. Z nimi jest dokładnie tak, jak z babą wykłócającą się o alimenty, wszystko czym się posługuje – od cycków na wierzchu, po karczemne awantury – służy tylko jednemu wybadaniu czy jest kasa, czy też jej nie ma. No i jeszcze, żeby wszyscy patrzyli tylko na nią. To jest najwyraźniej widoczne w przypadku artystek awangardowych. Taka Nieznalska dla przykładu, kiedy okazało się, że Piotr Bernatowicz został nominowany na tego dyrektora, przypomniała sobie, jak to kiedyś jakiś jego kolega sfotografował się obok tabliczki z napisem – Kobieta pali się lepiej. Był to taki, prawda, artefakt, ale Nieznalska dowiedziała się, że ta prowokacja jest wymierzona wprost w nią i krew w sercu jej zawrzała. Z reakcji tej dowiadujemy się, że prowokacje, dozwolone są tylko w przypadku kiedy dokonują ich ludzie do tego celu wyznaczeni. A także kiedy wymierzone są one w ściśle określone cele. Niby to wiedzieliśmy już wcześniej, ale dobrze sobie tę wiedzę zrekapitulować. I tak artystyczne prowokacje za komuny były kontrolowane przez SB, a wymierzone były w tak zwaną obyczajowość. Służyły w istocie temu, to moja opinia i można się z nią nie zgadzać, by wyselekcjonować tych ludzi, którzy żywo i entuzjastycznie na nie reagują. Potem ludzie ci zostawali tak zwanymi luminarzami kultury.

Wracajmy jednak do Piotra Bernatowicza, który wiosną był jeszcze dyrektorem Radia Poznań, poznałem go wtedy, bo nagrywałem akurat coś w tym radio. Wcześniej Piotr Bernatowicz był dyrektorem jakiejś galerii w Poznaniu i dał się poznać, jako człowiek bezkompromisowy wobec pewnych trendów. Od razu więc zarzucono mu wszystko co tylko możliwe, od braku zdolności menedżerskich i talentów dyplomatycznych po faszyzm i antysemityzm. I to samo powtarza się dzisiaj. Bernatowicz nie może być dyrektorem CSW Zamek Ujazdowski, bo obniży rangę tej placówki. To można ją jeszcze bardziej obniżyć? Nie wydaje mi się. W mojej ocenie, być może błędnej, rangę tę można tylko podnieść, przez natychmiastowe wyrzucenie i spalenie przed obiektem, wszystkich dzieł, które się znajdują w środku. Można do tego dołączyć tabliczkę z napisem „Kobieta pali się lepiej”, żeby uspokoić trochę Nieznalską.

Przy okazji awantury w Muzeum Narodowym, napisałem, że obsada stanowisk dyrektorskich w placówkach propagandowych utrzymywanych przez państwo, to polityka. W dodatku jedna z najtwardszych. Oni nie ustąpią, to jasne, a przeciwstawianie się im, to jest wojna na całego, w której nie bierze się jeńców. Jeśli więc ktoś chce być dyrektorem jakiegoś muzeum państwowego wysokiej rangi, musi zapomnieć o porozumieniach z tak zwanym środowiskiem i nie szukać z nim zgody. Swoje rządy powinien zacząć od wynajęcia dwóch detektywów i prześledzenia za ich pomocą całej korespondencji idącej przez służbowe komputery, potem zaś spokojnie poczekać na reakcję, która na pewno nastąpi. Swoją kontrreakcję zaś uzależnić od tego co na temat jego poczynań napisze gazownia i kogo najpierw zacznie bronić. Jeśli ktoś, jak były już dyrektor Miziołek, człowiek udający energicznego i stanowczego menedżera, deklaruje, że chce dobrze, podejmuje jakąś decyzję, po to tylko, by ją następnie odwołać, okazując tym samym słabość, ten jest sam sobie winien. Dyrektor placówki muzealnej wysokiej rangi, musi być bowiem przygotowany na najgorsze i nie może mieć litości dla nikogo. Nie może tez znać strachu i obawiać się tego co zrobi ta cała banda. W istocie bowiem nie mogą oni zrobić wiele. Mogą krzyczeć, nawoływać i szukać poparcia u międzynarodowych organizacji oraz ludzi uważanych w tym środowisku za autorytety. No i jeszcze u urzędników unijnych, którzy w hierarchii, wyznawanej przez artystów zajmują miejsce szczególne, podobne jak totemy w kulturze Indian zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Są to groźne bóstwa, którym składa się ofiary i przed którymi bije się pokłony. Musimy zawsze o tym pamiętać – środowisko gryspujące i demonstrujące swoją niezależność i siłę pod celą, jest zawsze w zmowie z dyrektorem więzienia. To są ludzie będący koniecznym zabezpieczeniem aparatu władzy, kontrolują wrażliwe obszary emocji i większość populacji jest wobec nich bezradna. No bo jak tu traktować wrogo artystę domagającego się pełnej wolności w sztuce, który mówi, że nie dojada? A już w to, że może on brać milicyjną emeryturę nie uwierzy z całą pewnością nikt.

Mam nadzieję, że minister Gliński, utrzyma nominację Bernatowicza. Ja tu nie będę składał Piotrowi Bernatowiczowi żadnych powinszowań, ani nie będę wyrażał żadnych nadziei. Chwyty takie bowiem to dziecinada. Niech on sobie lepiej obstaluje porządny pejcz z byczej skóry. To mu się na pewno przyda w pracy.
[…]



Krótka instrukcja, jak zachować się wobec najwybitniejszych dzieł sztuki nowoczesnej


Miałem dzisiaj pisać o ABW, albo poruszyć temat gwarancji i wolności, tak bliski memu sercu, ale postanowiłem, że opiszę pewną historię, która wydarzyła się w lipcu tego roku, w Warszawie, wprost na ulicy Ząbkowskiej. Opowiedział mi ją na targach kolega Maciej, główny aranżer wypadków i bohater całego zajścia. Myślę, że nie ma innego wyjścia, jak tylko przerobić tę gawędę na krótkie opowiadanie. Było więc tak.

Muzeum Polin, zarządzało i zarządza nadal projektem „Otwarta Ząbkowska”, który polega na tym, że Ząbkowska jest zamknięta. To nie jest wcale paradoks, jeśli wziąć pod uwagę charakterystyczne i rozpoznawalne już z daleka poczucie humoru lewicy. Polega ono na tym, że złodzieja nie nazywa się złodziejem tylko reformatorem, kanciarz nie oszukuje, ale otwiera nowe przestrzenie do dyskusji, a zboczeniec urozmaica szarzyznę naszego życia. Ponieważ, o czym możemy przeczytać na stronach „Krytyki politycznej”, idee bez ludzi są niczym, postawiono na tej otwartej Ząbkowskiej, która jest zamknięta, jakiegoś osiołka, mającego pilnować, by idee nie zostały zlekceważone. Te zaś nie są lekceważone wtedy jedynie kiedy eskalują. Osiołek pilnował więc idei a one eskalowały. Pewnego dnia pojawiła się na tej otwartej Ząbkowskiej, która jest zamknięta, rzeźba, którą nawet tu wspominaliśmy i określiliśmy ją jako Matkę Boską grzybną. Oto awangardowa artystka, znalazła gdzieś w śmieciach figurę Madonny, pomalowała ją na czarno, wstawiła do prostokątnego akwarium ustawionego w pionie i dodała do tego wybujałe, prawie jak jakieś pnącza, grzyby, też czarne. Postawiła przy tym czymś talerz z petami i jakoś to nazwała, ale nie pamiętam jak. Z punktu widzenia naszej narracji nie jest to istotne. Opisywano to w gazowni i pokazywano w telewizji, a także dyskutowano o tym w sieci. Potem zaprzestano tego wszystkiego, a ja postaram się teraz wyjaśnić dlaczego. Gazownia, Krytyka Polityczna i inne bandy były z tego projektu bardzo zadowolone, a ich członkowie jeden przez drugiego tłumaczyli mediom, że nie jest to żadna prowokacja, a jeśli ktoś tak sądzi, ten jest po prostu niedouczonym głąbem pozbawionym wrażliwości. Według naszych tu kryteriów, sprawy mają się dokładnie na odwrót, a każde słowo wypowiadane w obronie tej instalacji demaskuje tylko czarne intencje tych ludzi i sprawia, że jedyne co możemy zrobić to nie zwracać na nich uwagi i powstrzymywać lansowane przez nich idee przed eskalacją. I tak właśnie zrobił nasz kolega Maciej, którego nikt jakoś, na całej prawicy nie opisał jako bohatera, choć mu się to przecież należy. Dlaczego tak? Ja to zaraz wyjaśnię, ale konstatacje płynące z tego wyjaśnienia będą ponure.

Instalacja tu opisywana stała – powtarzam tylko relację, nie byłem na miejscu – stała wprost pod oknami biura Ruchu Narodowego, czy też Marszu Niepodległości. Stała i irytowała rezydujących w środku członków tej organizacji. Przepraszam, że nie doprecyzowuję kto tam dokładnie rezydował, ale wobec wymowy faktów nie ma to znaczenia. Pomysł, by instalację rozmontować i poddać ją egzorcyzmom pojawił się niejako naturalnie. Jak to jednak bywa w organizacjach hierarchicznych i zmuszonych do liczenia się z okolicznościami, nie został wprowadzony w życie od razu. Najpierw powstał plan. Ten zaś opiewał, na rozmontowanie rzeźby, ewakuowanie jej głównego elementu, czyli figury Matki Bożej, przez labirynt podwórek na Pradze Północ, gdzieś, hen, hen, prawie nad Wisłę, gdzie miał czekać zaprzyjaźniony ksiądz egzorcysta. Plan ten przygotowany precyzyjnie nie został wdrożony w życie. Nie został, albowiem na tejże otwartej Ząbkowskiej, która jest zamknięta mieszka nasz kolega Maciej. Chodził on przez dłuższy czas obok inkryminowanej instalacji i tylko patrzył. Pewnego dnia jednak, nie biorąc zupełnie pod uwagę planów organizacji prawicowej, której biuro mieściło się wprost nad tą rzeźbą, postanowił wykonać pewien happening. Zdjął zegarek, w tylną kieszeń spodni włożył dowód osobisty, ze śmietnika ściągnął drewnianą nogę od krzesła i ruszył wprost ku poczernionej i nie będącej już sobą figurze Madonny. Zatrzymał się przed instalacją i zaczął ją metodycznie rozwalać. Najpierw tą nogą od krzesła, a potem własnymi nogami, aż nie zostało z tego nic. Czynności kolegi Macieja zwróciły jednak uwagę trzech innych mieszkańców otwartej Ząbkowskiej, którzy akurat kosili w bramie wisienkę. Pomyśleli oni, nie bez racji, że kolega Maciej, nie rozwala satanistycznej rzeźby, ale prawdziwą figurę Matki Bożej. No i bez dłuższego namysłu ruszyli do ataku. Maciej bronił się dzielnie, ale w końcu uległ i został pobity dotkliwie, a w międzyczasie ktoś życzliwy zadzwonił na policję. Amatorów wisienki i kolegę Macieja przewieziono na dołek. Maciej nie złożył zeznań przeciwko napastnikom, uznając, że ich pomyłka miała głębokie, moralne uzasadnienie i policja wypuściła ich natychmiast do domu. Nasz kolega zaś pozostał w celi przez całą noc. Nie odwiedzały go tam bynajmniej duchy, jak Gustawa Konrada w wileńskim więzieniu, ale prawnicy z Ordo Iuris, którzy pojawili się niemal od razu i członkowie owej prawicowej organizacji, której biura mieściły się wprost nad instalacją. Wszyscy zaoferowali koledze Maciejowi pomoc. Gazownia opisała te wypadki po swojemu, przyznając się przy tym do pewnego zaniechania. Oto Muzeum Polin, organizuje prowokację, wydziela specjalną przestrzeń pod tę prowokację, ale zapomina o ubezpieczeniu narzędzi prowokacji. I to mają być żydzi? Nie przypuszczam. Zniszczenia wyceniono na 25 tysięcy złotych. Stary talerz, gipsowa figura pomalowana na czarno i sztuczne grzyby, oraz cztery kawałki nierówno przyciętego szkła to się równa 25 tysięcy złotych. Lewica ma poczucie humoru i lubi śmiać się z żartów, ale tylko własnych.

Na dołek zaproszono także partnerkę kolegi Macieja, która miała zdać relację z tego, jak on się prowadzi. To znaczy opowiedzieć, czy dużo pije, co opowiada, jak już dużo wypije i jakimi słowami określa swój stosunek do świata, religii, Kościoła i organizacji mu przeciwnych. Wyszło to dobrze i kolega Maciej został wypuszczony. Rozpoczęło się tak zwane postępowanie, które chyba jeszcze się toczy. O koledze Macieju jednak jest głucho i żadna z prawicowych organizacji nie eksponuje jego postaci i czynu. To może się wydawać dziwne, ale dla mnie wcale dziwne nie jest. Kolega Maciej jest człowiekiem bystrym i szczerze oddanym pewnym wartościom, nawet jeśli zdarza mu się pobłądzić, to grzechy jego są grzechami człowieka prostodusznego, a nie jakiejś podstępnej bestii, która zamierza pożerać serca niewinnych. Dlaczego tak jest? Otóż moim zdaniem dlatego, że my wszyscy uczestniczymy w pewnym happeningu, który nosi nazwę „Otwarta Polska”. Polega on na tym, że Polska jest zamknięta, a na jej obszarze instaluje się przedziwne rzeźby, które nie są ubezpieczone. Nie są, albowiem w wymiarze realnym nic im nie grozi. Ktoś tam snuje jakieś plany, ktoś coś deklaruje, ale kiedy przychodzi do działania, wszyscy podnoszą ręce do góry i mówią – to nie my. I generalnie wszyscy są ze wszystkimi dogadani. Kolega Maciej podjął ryzyko i w mojej ocenie wygrał, choćby przez fakt, że zdemaskował ów dziwny mechanizm, który pozwala prowokować, protestować przeciwko prowokacji i niczego nie tworzyć – to ważne – niczego nie tworzyć. Po to, by projekt „Otwarta Polska” na zawsze pozostał zamknięty.

Kolega Maciej, dla pewności zgłosił się też do kancelarii diecezji praskiej, gdzie mu gorąco podziękowano za odwagę i skuteczność. Nawet polecono mu prawnika, który był akurat na urlopie. Po powrocie skontaktował się on z Maciejem i dał mu do zrozumienia, że oczywiście mu pomoże, ale na zasadach komercyjnych. Artystka zaś, która wykonała tę instalację, powiedziała na łamach gazowni, że ona nigdy nie przypuszczała iż jej projekt zostanie odebrany w tak niecodzienny i zaskakujący sposób. Ona chciała tylko podkreślić, że na tej otwartej Ząbkowskiej, co to ją muzeum Polin zamknęło, panuje, jak to mawiano dawniej w naszych okolicach, syf, kiła i mogiła. Bardzo przepraszam, ale nie rozumiem, dlaczego do takich konstatacji potrzebna jest rzeźba pomalowana na czarno i budżet na rzekomy artystyczny projekt. Wystarczy normalnie przejść się Ząbkowską i wszystko jest jasne, nie trzeba żadnych komentarzy. Mam taką sugestię, by jakiś historyk sztuki, skomentował wypowiedź tej pani i porównał jej deklaracje z rzeczywistością. Może wypłyną z tego jakieś ciekawe wnioski.

Koledze Maciejowi życzę zaś wytrwałości, spokoju i radości w nadchodzące święta.



Czy funkcjonariusze tajnych służb mogą podzielić między siebie rynek książki?


Moim zdaniem nie mogą, tak jak cały naród nie może być jednolicie partyjny. To jest prowokacja, ale jestem całkowicie pewien, że wielu z nich bardzo chce to zrobić i uważa, że dopiero taki rynek będzie należycie spełniał swoją funkcję propagandową. Ten sposób myślenia jest wyrazem dziecięcej wręcz słabości i demaskacją przy okazji. Zanim przejdę do dalszych rozważań, wstawię tu dwa przykłady dość świeże. Oto przed kilkoma dniami ogłoszono, że ABW aresztowała Jacka Międlara, którego Grzegorz Braun tytułuje teraz redaktorem, a powodem aresztowania była mowa nienawiści. Nie wiem ile czasu upłynie zanim Jacek Międlar wyjdzie z aresztu, a ile do chwili kiedy napisze swoją książkę o prześladowaniu spowodowanym stosowaniem tejże mowy. Zakładam, że niewiele. Jak pamiętamy wydarzenie to poprzedzone było dobrze zorganizowaną promocją książki Wojciecha Sumlińskiego, zatytułowanej „Powrót do Jedwabnego”. To jest w zasadzie książka trzech autorów, a jednym z nich jest pan Budzyński, emerytowany major ABW. Jak to było z tą oceną służb w książce Suworowa? Rubelek za wejście, a za wyjście dwa? To oznacza, że jak ktoś wchodzi w struktury, to łatwo się od nich nie uwalnia. Ja rozumiem, że ABW to nie KGB i u nas jest trochę inaczej, ale jeśli widzę, że jeden oficer, były co prawda, ale jednak, tej organizacji pisze książkę, która jak najbardziej podpada pod standardy mowy nienawiści lansowane przez gazownię, a inni idą aresztować Międlara, pardon, redaktora Międlara, za takąż mowę, to mogę się tylko temu przyglądać z życzliwym zainteresowaniem. Nic więcej nie wchodzi w grę. I szczerze współczuć tym, którzy uważają, że już za chwilę sprawa Jedwabnego doczeka się rozstrzygnięć ostatecznych, które pozwolą Polakom wstać z kolan.

Na czym polega problem ludzi, którzy wychodząc z tych całych służb, jawnie i z podniesionym czołem, próbują instalować się na rynku książki. Rynku nobilitującym, wyróżniającym człowieka od razu, czyniącym go istotą rozpoznawalną, towarzysko pożądaną i godną szacunku przez sam fakt istnienia, a nie przez to, że została rozkazem dziennym z dnia takiego, a takiego wyróżniona premią, albo że zna jakiegoś starego trepa jeszcze z czasów Jaruzelskiego? Problem ten polega na tym, że oni przeceniają swoje znaczenie. To znaczy powoli, zakładam, że nie wszyscy, ale jednak spora grupa, zbliżają się do konstatacji, że ta cenzura, ten stan wojenny i funkcjonariusze prewencji na ulicach, to była jakość sama w sobie. Przynajmniej wiadomo było kto jest kim, a jak ktoś nie miał legitymacji, to był po prostu nikim, nawet jeśli mu się zdawało, że jest sławnym pisarzem. Czasy te jawią się wielu ambitnym strategom rynku, jako raj utracony i to dobrze widać na targach książki. Po czym? Po skali obniżek cen książek, które miały okazać się hitami, a okazały się kapiszonem wystrzelonym na odpuście.

Można się oczywiście łudzić, że za pomocą zestawu prymitywnych emocji uda się sterować całym, 40 milionowym narodem, ale to jest tylko złudzenie. Ono się skończy tak, jak wszystkie inne złudzenia, czyli szarpaniną o resztki budżetu przeznaczone na ten wielki projekt, lub serię mniejszych projektów, bo ja przecież nie wiem jak to tam dokładnie zostało obmyślone. A propos, czy ktoś może wie, co się dzieje z akcją „Polska wielki projekt?” Zwyciężyliśmy już, czy może przegraliśmy? Nieważne, wracajmy do szarpaniny. Jej finałem będzie, jak zwykle, pretensja do ludzi, że nie zrozumieli intencji autorów i zamiast pozwolić im poprowadzić się ku nowym, zielonym pastwiskom, olali ich zupełnie i przestali słuchać. Skończy się dyskusjami prowadzonymi teatralnym szeptem, a dotyczącymi legendarnych zarobków Sumlińskiego. Proszę Państwa, na rynek książki nie wchodzi się dla zarobku. Ten kto to czyni, szybko zniknie. Tu się człowiek instaluje przede wszystkim dla dobrze rozumianej sławy. To zaś powoduje, że czasem ten legendarny zarobek wręcz przeszkadza. Przekonają się o tym wkrótce zarówno Wojciech Sumliński, jak i Remigiusz Mróz. No i teraz rzecz najistotniejsza – jak po taką sławę ma sięgnąć były tajniak? Ja nie odmawiam tym ludziom ani inteligencji, ani talentu, ale przecież ten serial idzie już chyba dwudziesty rok. Ile było takich książek, czasem bardzo poprawnych edytorsko, które zrobiły klapę, mimo wszelkich dystrybucyjnych udogodnień, mimo promocji masowej i kameralnej, mimo sugerowanej wrażliwości autora i jego, że tak powiem, drygu do podejmowania treści z obszaru emocji wrażliwych, delikatnych i podniosłych. Było tego bardzo dużo. I nic po tym nie zostało, a ja zaraz wyjaśnię dlaczego. Parę lat temu ktoś doszedł do wniosku, tak to interpretuję, że nie ma się co opierniczać z tą jakością, trzeba walić na chama. I mamy całą serię książek Sumlińskiego, przepisanych z MacLeana czy jakiegoś innego Le Carre. Miękka oprawa, brak drugiej strony, najgorszy papier, a na stronie dwa akapity z tego, co – dla przykładu – znajduje się na stronach wydawnictw Kliniki Języka. I co? Bez aresztowań za mowę nienawiści, bez aranżacji sugerujących prześladowania i udręczenie, machina nie rusza, a jeśli rusza, to zaraz staje. Być może ten ruch kogoś tam satysfakcjonuje, ale chciałem tylko przypomnieć, że na rynek książki nie wchodzi się dla pieniędzy. Od tego są inne rynki. Tu się jest dla sławy i po to, by realizować cele propagandowe. Kiedy można to robić skutecznie? Tylko wtedy kiedy rynek ten jest głęboki i zróżnicowany. Tak, jak to się dzieje na rynku amerykańskim. Nikt nie będzie kwestionował tego, że tam się robi propagandę globalną, a nie dość, że robi, to jeszcze utrwala. Nikt tam natomiast nie ogłasza, że ten czy inny popularny autor, jest czy też był szpiegiem. Nawet jeśli pisze powieści szpiegowskie. Nie czyni tego, albowiem to jest przeciwskuteczne. Tak się bowiem składa, że mechanizm promocji oparty o demaskację od dawna jest niewydolny. Mechanizm ten działający w myśl zasady – a teraz pan Mietek powie jak to było naprawdę, ale tak naprawdę, naprawdę i dorzuci kilka słów o tym jak cierpiał w więzieniu prześladowania – rzęzi jak silnik od malucha zimą 1981 roku. Nie pojedzie, mimo wielu starań i pielęgnowania wielu złudzeń. Oczywiście, jestem tego pewien, że zanim jeden z drugim były oficer tego czy tamtego, przyzna się do klapy zacznie obmyślać, jak tu – bo przecież nie można się przyznać do klęski – zamknąć ten cały rynek, żeby nie było niczego. To jest pokusa wielka i ona nachodzi różnych ludzi, a ja to wiem na pewno. Media ogłoszą, że już nikt nie będzie niczego czytał, bo nie ma autorów, nie ma sensu pisać, a wszystkie treści są internecie. To jest nie do wykonania, bez wyprowadzenia transporterów opancerzonych na ulice i skrytobójczych morderstw. No, ale każdy ma jakieś marzenia. I każdy może kochać, jak mówią słowa piosenki.

Wiara w to, że kilkunastu kolegów może opanować obszar dystrybucji treści, albo choćby tylko duży jego fragment, a niech się on zwie nawet tą prawicą, prowadzi do rozstrzygnięć komicznych. Ja je tu opiszę na bardzo konkretnym przykładzie. Oto na plaży w Kalifornii pojawiło się nagle, ni z tego ni z owego wiele tysięcy dużych robaków, które wyglądają jak penisy. Żyje toto w mule, ale nagle zapragnęło się pokazać i jak na komendę wylazło na powierzchnię. No, ale się okazało, że nie ma wody, bo opadła, środowisko jest nieprzyjazne i nie ma jak żyć. Co prawda każdy może wyjść na plażę i zobaczyć te 60 tysięcy kutasów ułożonych jeden przy drugim, ale czy to jest rzeczywiście sława? Taka dobrze rozumiana? Trzeba się chyba nad tym poważniej zastanowić. Przekonanie, że jeśli wybrany i zadekretowany autorytet, a niechby to był nawet Grzegorz Braun będzie chodził po tej plaży i wskazywał z mądrą miną tego czy innego przedstawiciela pechowego gatunku, a także rozwodził się nad jego osobniczymi zaletami, coś zmieni, to iluzje budowane po raz kolejny. Rynek to ocean, a w najlepszym razie jezioro, z całą pewnością nie jest to dół przeciwpożarowy wypełniony mułem, ani sadzawka z karpiami, do której ktoś dwa razy dziennie dosypuje paszy. Dorze jest o tym pamiętać. Żeby zaś być autorem rozpoznawalnym trzeba przede wszystkim pisać. Nie opowiadać, nie wskakiwać na platformę z mikrofonem w ręku, nie pokazywać się w telewizji, nie fotografować się ze sławnymi ludźmi. Trzeba przede wszystkim pisać. Tego się niestety nie da obejść. Oczywiście można się karmić złudzeniami, że się da, albo wierzyć, że powstanie technologia, dzięki które jednym kliknięciem będziemy generować ciekawe, interesujące i uwodzicielskie teksty, które przyniosą nam sławę. Wszystko to można robić, ale podczas tych czynności, można będzie też wyraźnie zauważyć, że ocean jest coraz dalej, że zaczął się odpływ, a wokół nas zaczyna przybywać tych dziwnych obłych stworzeń, które – wobec braku wody – nie mają żadnej szansy na przeżycie.



Konflikt nieczytelnych konwencji


Wszyscy znamy powiedzenie o dziadzie i obrazie. Dziad przemawiał, a obraz milczał. Jeśli przełożymy to na sytuację propagandowo rynkową, okaże się, że są one podobne. Macherzy od rynku i propagandy próbują przemawiać, a my milczymy. A jeśli się odzywamy to w takich rejestrach dźwięków, że są one niesłyszalne, lekceważone, albo niezrozumiałe. Nawet jeśli dojdzie do jakiegoś zrozumienia to jest ono powierzchowne. Dlaczego tak się dzieje? Z kilku powodów. Po pierwsze nigdy nie ma budżetu na to, by zbadać czego naprawdę chce odbiorca. Nawet jeśli ten budżet się znajdzie to i tak nie ma to znaczenia, bo zostanie przewalony. Jeśli nie zostanie, to okaże się, że gangi strzegące kanałów dystrybucji nie przyjmą do wiadomości zdobytych w wyniku badania informacji, bo to oznaczałoby zmiany w systemie dystrybucji, zmiany dotyczące konwencji i sposobów prezentowanych treści. To zaś powoduje, że trzeba szukać ludzi, którzy w tych nowych konwencjach mogliby się utrzymać, stworzyć coś zrozumiałego i sprzedawalnego. No, a tych ludzi nie ma. To znaczy nie ma ich w gangach. A jeśli tak, to nie ma ich w ogóle, bo jasne jest, że nikogo spoza ściśle wyselekcjonowanej grupy osób do dystrybucji się nie wpuszcza. To jedna strona medalu. Jest jeszcze druga. Rynek treści w Polsce jest niewielki, ale to nie znaczy, że ma być izolowany. Musi się tu znaleźć miejsce dla propagandy globalnej, która jest ciśnięta na zasadzie proszku OMO w latach 90-tych. W reklamach coś pieprzyli po niemiecku, a lektor nieudolnie to tłumaczył na polski. Pomiędzy bezwładem polskich gangów, które mają za dużo do stracenia i nie chcą zmian, a ciśnieniem wywieranym przez globalne organizacje, powstaje strefa względnej swobody. W niej właśnie się znajdujemy. Kłopot w tym, że owa wolność jest względna, albowiem u nas też pojawiają się konwencje, które mają uwieść czytelników i zagwarantować im dreszcze sierioznych emocji, ale także przyzwoitą rozrywkę.

Co to za konwencje? Dobrze je znamy, wymienię je po kolei: odkrywamy tajemnice, demaskujemy szpiegów i wrogów ojczyzny, budujemy nowy ład. Wszystkie one są wprost zapożyczone z retoryki komunistycznej, kiedy to państwo ludowe, starało się za wszelką cenę nawiązać jakiś kontakt z masami, a także z tą częścią mas, która wykazywała jakieś aspiracje i ogłaszało w gazetach akcje takie jak „Zabytkom nad osiecz”, albo sponsorowało wydawanie pisma „Młody technik”, w którym debiutował Rafał Aleksander Ziemkiewicz.

I tak, Magda Ogórek jest dziś nowym „Panem Samochodzikiem”, cały segment prawicowy – nie będę wymieniał nazwisk – demaskuje wrogów ojczyzny, a czynniki oficjalne, czyli te różne Polski Wielkie Projekty, budują nowy ład. Kłopot w tym, że wszystko to odbywa się jedynie w umysłach ludzi uczestniczących w wymienionych projektach i nigdzie indziej. Tego nie ma realnie, a powód jest prosty – wymienione sposoby komunikacji przestają być czytelne dla odbiorcy. Ludzie nie zatrzymują się już nad problemem, kto ukradł ten czy inny obraz i gdzie go przewiózł, bo mało to kogo obchodzi. Znajdujemy się bowiem w niszy, w której obowiązują narracje przestarzałe. Nie możemy z niej wyjść, albowiem strażnicy i główni sprzedawcy tych treści uważają, że to będzie zdrada ideałów i deal z rewolucją, sprzedawczykami, albo kimś jeszcze gorszym. Tylko bowiem uporczywe, w dodatku czynione bez zrozumienia, powtarzanie opisanych wyżej treści może zagwarantować sukces na rynku i sukces propagandowy. Nie może. To jest droga do katastrofy. Oczywiście, można teraz wygenerować budżet na badania, które wykażą czego tak naprawdę chce odbiorca, ale to nie ma sensu. Nie ma, albowiem odbiorca nie wie z reguły czego chce. Jego pragnienia są nieuświadomione i wyraża on zachwyt dopiero wtedy kiedy się go czymś zaskoczy. Tego nie rozumieją ludzie kreujący trendy w Polsce, bo oni w zasadzie niczego nie rozumieją poza komunikatem – jest kasa, nie ma kasy. Podstawowym zaś ich problemem jest skrócenie drogi, jaką pokonuje gotówka wyciągnięta z budżetu przeznaczonego na wydawnictwo do ich własnej kieszeni. To wszystko. Tylko do tej operacji potrzebne są uzasadnienia i muszą być one bezwzględnie wiarygodne. To zaś oznacza, że muszą zadowolić innych strażników rynku i nie za bardzo im przeszkadzać. Żeby uzasadnienia były wiarygodne muszą aż ociekać szlachetnością i dobrymi intencjami. Ich autentyczność zaś powinna być tak bezkompromisowa jak, co najmniej, Jacek Międlar przemawiający na wiecu. Jeśli to nie wystarczy potrzebne będzie jakieś wspomaganie, tego jak zwykle udzielą usłużni i łasi na pieniądze profesorowie belwederscy różnych specjalności, z którymi dystrybutor treści i ich emitent będą fotografować się na różnych charytatywnych imprezach. Czy to czytelnika, widza, odbiorcę, cokolwiek obejdzie? W życiu. Serial ten idzie już kolejny rok i publiczność zmniejsza się systematycznie. Co roku mniej frajerów czeka na zdemaskowanie spisków żydowskich, mniej frajerów odkrywa, że II wojna nie była tym czym się zdawała, a niepodległość Polski to coś zgoła innego niż nam się próbuje przedstawić. Konwencje są coraz mniej czytelne, a za lat parę przestaną być czytelne w ogóle. Z tym opisane przeze mnie siły nie liczą się w ogóle, bo im się zdaje, że świat w którym żyją jest wieczny. To nieprawda i lepiej się przygotować na zmianę, która może nadejść nie wiadomo skąd. Ktoś położy na szali pakiet treści, które zdefasonują mózgi czytelników i załatwi sprawę. Budżet zaś na promocję wyda celowo i nie dopuści, by wyciekł zeń choćby jeden grosik. O zgodę nikogo pytał nie będzie, bo sobie tę zgodę kupi gdzieś ponad naszymi głowami. Tak, jak dawniej żydzi kupowali sobie w kahale kontrahentów do handlu. Czy przed utonięciem w błocku, które rozlewa się wokół nas i przed tą zasygnalizowaną ewentualnością, coś może nas ocalić? Ja nie wiem, ale na pewno spróbuję coś zrobić, żeby nie utonąć. Nie wiem jeszcze co, choć pewne projekty już powstają. Liczę się jednak z tym, że będą ewoluować, bo nic nie jest dane od razu.

Jedno jest jasne – żadna kontrolująca dystrybucję organizacja nie zrezygnuje dobrowolnie z preferencyjnych warunków, na których działa, nie ustąpi ani na milimetr. Musimy więc jeszcze, prócz nowych pomysłów, na treść, szukać nowych pomysłów na dystrybucję. To może być znacznie trudniejsze, ale już coś mi tam w tej biednej głowinie świta i może jakieś pomysły się urodzą, wcale niebanalne. Zobaczymy. Na razie muszę zapylać do roboty, bo w styczniu mam zamiar Was czymś zaskoczyć.


© Gabriel Maciejewski
11-16 grudnia 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © domena publiczna / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2