OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Obcy. O naturze organizacji i sposobach ich likwidowania

Obcy


Od wczoraj nie mogę wyjść ze zdumienia. Wiem, że jest wielka sobota i czas refleksji, ale to przecież będą refleksje. Niewesołe, ale jednak….Oto w komentarzach pod wczorajszym tekstem pojawiły się archiwalne nagrania z lat dziewięćdziesiątych i wczesnych lat XXI wieku, w których widzimy rodzinę państwa Kapela oraz inne znane nam tu osoby. W pierwszym nagraniu mamy program zatytułowany „Teleturniej wiedzy religijnej”, czyli zamarkowaną ustawkę, która ma pokazać ciemnocie, jak głęboko wierzą niektórzy Polacy i jak poważną wiedzą biblijną mogą się popisać. Teleturniej prowadzi jakiś nieznany mi pan oraz znana nam wszystkim Agnieszka Romaszewska Guzy, redaktor naczelna Biełsatu.
W kolejnym nagraniu mamy znienawidzony przeze mnie program zatytułowany „Anioł przychodzi wieczorem”, w którym jakiś wystylizowany na ni to kaznodzieję ni to ulicznego grajka facet przepytuje państwa Kapelów na okoliczność ich życia. I oni opowiadają.
O swoim szczęściu opowiadają, o tym, że nie jest łatwo wychowywać piątkę dzieci. Ja od siebie mogę dorzucić, że nawet pojedyncze dziecko nie jest łatwe do wychowania, kiedy matka nie ma urlopu wychowawczego, bo nikt jej nie chciał zatrudnić na etacie, nie ma żadnych dopłat na to dziecko, a ojciec nie ma pracy, zaś nad całą rodziną wiszą dwa kredyty. Przez całe lato zaś do gara kładzie się jedynie grzyby znalezione w pobliskim zagajniku. Ja wiem, że epatowanie nędzą jest w Polsce źle widziane, bo z jednej strony wiadomo, że trzeba sobie radzić, a z drugiej wiadomo, że emocje związane z trudnościami i dziećmi generują przecież różne budżety i ktoś je musi przejąć, pokazując się w mediach. Gdybyśmy chociaż wtedy chlali mielibyśmy szansę na to, że pokaże nas Elżbieta Jaworowicz, ale nic takiego nie miało miejsca. Kiedy więc widzę matkę, która z uśmiechem opowiada, że piętnaście lat przesiedziała na wychowawczym bierze mnie jasna cholera.

Kiedy widzę, że w teleturnieju obok tej matki siedzi dzieciak, który za parę lat zrobi sobie zdjęcie na tle napisu „papież ch…j, Polska ku…a”, a następnie napisze w jednym z felietonów, o tym jak jego spokojny z natury ojciec, denerwuję się na internautów wypisujących bzdury w sieci, to mam wrażenie, że Tworki są jedynym miejscem gdzie ludzie ci powinni przebywać. Z nimi zaś razem winni się tam znaleźć twórcy i prowadzący program „Teleturniej wiedzy religijnej” oraz „Anioł przychodzi wieczorem”. Takiego bowiem popisu schizofrenii nie dał od dawna nikt. I ta dysfunkcja powinna być wskazana i odpowiednio nazwana. Program „Anioł przychodzi wieczorem” emitowany był w niesławnej telewizji „Plus”, którą, o ile się nie mylę, prowadził Maciej Pawlicki, człowiek biegający z krzyżem wyciętym z resora od elektrowozu na szyi. Jakieś afery tam były, ale już dokładnie nie pamiętam jakie, nikt nie pamięta, bo ważne jest przecież, żeby pokazywać ludziom, jak można żyć pięknie i godnie, posiadając jednocześnie gromadę dzieci. Wystarczy tylko być dobrym chrześcijaninem, a reszta zrobi się sama. Potem, kiedy człowiek będzie już w latach, będzie można jeszcze pouczać innych na okoliczność tego godnego życia i wskazywać im drogę. Nawet jeśli rodzony syn okaże się dysfunkcyjnym i agresywnym osobnikiem. Przez pierwsze cztery lata życia mój syn skazany był prawie wyłącznie na moje towarzystwo. Karmiłem go, przewijałem, mówiłem do niego i czytałem mu jedyną książkę dla dzieci jaka wówczas była w domu – Sto bajek Jana Brzechwy. W zasadzie czytałem jedną bajkę, bo on nie chciał słuchać innych, tę o jajku. Czytaliśmy ją od rana do wieczora i ja nawet przez moment nie pomyślałem, że mógłbym przestać, albo powiedzieć mu, żeby się odczepił. Potem chodziliśmy na spacery, zbieraliśmy krzemienie i stukaliśmy jednym o drugi, żeby zobaczyć iskrę i poczuć ten dziwny zapach ognia. – Pachnie ogniem – mówiłem, a on powtarzał zaraz – pachnie ogniem….I tak dzień po dniu, aż do momentu kiedy poszedł do przedszkola. Wtedy już oboje mieliśmy jakieś dorywcze zajęcia i było łatwiej. Mój syn, choć nie chodziliśmy wtedy do kościoła i nie modliliśmy się w domu, nigdy w życiu nie wpadłby na pomysł, żeby stanąć obok takiego napisu, jak ten zacytowany wyżej. Ja zaś, gdyby to się jakimś cudem zdarzyło, przejmowałbym się wyłącznie nim i jego stanem, z którego chciałbym go jakoś wyprowadzić, nie zaś – jak pan Piotr Kapela – tym co tam piszą w sieci jacyś obcy ludzie. W dodatku w najlepszej zgodzie z tą chodzącą katastrofą, jaką jest jego dziecko. Kogoś może zdziwić, że ja się tak tym przejmuję, ale uważam, że warto, bo chodzi o pewien trend, który fałszuje nam obraz rodziny, w tym także rodziny świętej. To co pokazywali nam państwo Kapela, a także zapewne inni jacyś ludzie doproszeni do tych programów prowadzonych przez Romaszewską i produkowanych przez Pawlickiego, to sposób za zagospodarowanie budżetów w ramach pewnej silnie zintegrowanej grupy. Poza którą te budżety wyjść nie mogą i nie powinny. Przekaz jaki emitują te programy służy jedynie temu, by zintegrować tę grupę i niczemu więcej. I to widzimy właśnie na przykładzie rodziny Kapela. Ojciec w jednym z nagrań mówi, że jeden z synów właśnie zaczyna pisać poezję, a my wiemy, że to ten sam, który z uśmiechem będzie szedł w marszu szmat, przebrany w czerwoną sukienkę. Jak to świadczy o tej rodzinie? Jak to świadczy o tej matce przede wszystkim. Bo ja wiem jak, a wiem to ponieważ przez cztery lata wychowywałem małe dziecko, podczas gdy moja żona jeździła do pracy na całe dnie.

Pora na syntezę i wnioski. Kiedy widzę tę dętą orkiestrę emocji, a mogę ją zauważyć nawet dzisiaj, w niektórych programach religijnych i katolickich, myślę zawsze – (a katolicy chyba powinni myśleć o takich sprawach?) o św. Dominiku i jego spotkaniu z cysterskimi opatami nad rzeką Rodan oddzielającą ziemie cesarskie od ziem zajętych przez herezję. To jest moment domagający się wielkiego autora i wielkiego opisu, moment obfitujący w konsekwencje i czyny, a w dodatku prawie wcale nie nacechowany emocjami, bo – wbrew wszelkim sugestiom – uważam, że Dominik Guzman nieprzesadnie im ulegał, a jeśli idzie o opatów cysterskich, to sprawa jest jeszcze bardziej oczywista. Myślę o tym, bo to jest część wielkiej historii Kościoła, jej punkt zwrotny, za którym nie było bynajmniej triumfu, raczej seria rozczarowań. No, ale to jest ważny moment i ja myślę o nim i piszę o nim świadom, że wywoła to krzywe uśmiechy na twarzach katolików entuzjastów ekscytujących się teleturniejami wiedzy biblijnej. Uważam bowiem, że wobec lansowanych w Polsce postaw, na których powinni wzorować się wierni, postaw lansowanych przez ludzi, do których jak ulał pasuje słowo „obcy”, można jedynie przywoływać takie momenty. Chwile, w których Kościół stawał wobec podstępu i grzechu tak atrakcyjnego, że w zasadzie nie było na jego zwalczanie dobrej metody. Trzeba było poświęcenia pojedynczych osób, ogłaszanych potem świętymi, żeby pokazać, że można i trzeba żyć inaczej.

W programie „Anioł przychodzi wieczorem” ten gamoniowaty pajac, pokazuje widzom różne nędzne malunki wyobrażająca anioły właśnie, które dzieci wręczały swoim mamom, anioły są krzywe, ale przecież były malowane sercem…cóż jest większego i ważniejszego niż serce dziecka? Nawet takiego dziecka jak Jan Kapela…nic, nic nie jest ważniejsze.

Nie wiem czy wiecie, ale republika ogłosiła właśnie program wznowienia szkolnictwa zawodowego w zakresach potrzebnych do odbudowy katedry. To z daleka zalatuje odwróconym na nice św. Bernardem z Clairvaux i zapewne będzie skuteczne. Państwo ogłosiło właśnie program integracyjny dla narodu ateistów, w wyniku którego odbuduje się jedną z najważniejszych świątyń chrześcijaństwa. Można było tych fachowców sprowadzić z zagranicy, ale nie…Francuzi wykształcą ich u siebie i pokażą, że można. Czy w Polsce państwo, wespół z Kościołem, który przecież popiera może ogłosić i zrealizować taki program integracyjny dla narodu? Nie. Nie może albowiem państwo to służy jedynie jako generator budżetów, z których utrzymują się katolicy medialni epatujący swoja wrażliwością i drżącymi emocjami, katolicy, spośród których lewica rekrutuje potem swoich prowokatorów. Kościół zaś służy jako pudło rezonansowe tych akcji. I wszyscy udają, że nie ma problemu, martwią się trochę, ale przecież nie ma czym w istocie, ważne, że wszystko zostaje w rodzinie….Jeśli ktoś zechce się dziś na mnie obrazić, zrozumiem, ale zdania nie zmienię.

Na www.prawygornyrog.pl wrzucę dziś nagranie liturgii męki pańskiej z parafii św. Szczepana w Warszawie.


O naturze organizacji i sposobach ich likwidowania


Są zdania, które mają wyjątkową wartość poznawczą i żadnej wartości estetycznej. Są i takie, które mają taką sobie wartość poznawczą, stanowiąc dokument błędów i pomyłek ich twórców, ale mają wysoką wartość estetyczną, poetycką wręcz. Są i takie, które dają nam możliwość poznania nowych jakości, a jednocześnie są bardzo atrakcyjne estetycznie. W dawno zapomnianym komiksie zatytułowanym „Chyba rozumiem panie Albercie”, a dotyczącym życia i przygód Alberta Einsteina znalazłem zdanie, które na początku XX wieku stanowiło jądro sporu o naturę światła. Zdanie to zastosowałem do opisu koniunktur na rynku książki, albowiem książka i rynek podobnie jak światło stanowią rzeczywistość fizyczną. Jasne jest jednak, że zmiana wartości w tym zdaniu miała w tym przypadku znaczenie estetyczne. To bardzo ważny moment, bo w ten sam sposób, używając zdań dotyczących różnych całkiem obszarów o tych samych, niezmiennych właściwościach można dokonywać grubych manipulacji. Niestety nie da się tego wyjaśnić dokładnie przez prostą analogię, konieczny jest opis. I ja go tu dziś spróbuję przedstawić. Zdradzę jeszcze tylko co to było za zdanie. W oryginale brzmiało ono – jeśli światło ma naturę falową, to co faluje? Eter – brzmiała odpowiedź. Moją wersję tego zdania znacie, bo czytaliście tekst sprzed kilku dni. Pozostańmy jednak przy świetle. Ono nie ma natury falowej, a przynajmniej do niedawna nie miało, być może coś się w tej sprawie zmieniło. W podręcznikach do fizyki pisali za moich czasów, że światło ma naturę korpuskularną. Jak wiemy jednak nic pewnego nie ma na tym świecie i może się nagle okazać, że struktura światła jest inna. My jednak nie będziemy się dziś zajmować światłem, a na pewno nie w rozumieniu fizycznym, już prędzej metaforycznym. Interesować nas będzie sposób opisu działania organizacji, w tym organizacji niejawnych.

Dlaczego ja wybrałem tak dziwny i poważny temat na tak wesoły dzień, jakim jest lany poniedziałek? Dlatego, że przez pół soboty i całą niedzielę czytałem wspomnienia Tadeusza Sołtyka, zatytułowane „Dwa żywioły, dwie pasje”. Powierzchowna interpretacja tych wspomnień, zaprowadzi nas do nieciekawych wniosków, dotyczących sensu życia ludzi uzdolnionych, ciekawych świata i jego tajemnic, a także pogłębi w nas smutek. No, ale my tutaj nie uprawiamy powierzchownych interpretacji, zajmujemy się czymś innym zgoła. Czasem, żartujemy, ale z reguły staramy się konstruować syntetyczne opisy rzeczywistości. Czynimy to po to, by nie dać się zaskoczyć propagandzie i tanim zagrywkom medialnym, ale dowiedzieć się co będzie się działo w najbliższym czasie. Pewność tę zaś ma nam dać fizyczny opis zjawisk i wskazanie ich niezmiennych, przyrodzonych cech – jeśli światło ma naturę falową, to co faluje? Eter nie istnieje jak wiemy. Tak więc albo faluje coś innego, albo inna jest natura światła.

Tadeusz Sołtyk dał w swoich wspomnieniach zupełnie fantastyczny opis likwidacji AK w Janowcu nad Wisłą. Likwidacji tej dokonali Niemcy, a po niej janowiecka AK już się nie podniosła. Zanim przejdę do opisu, słów kilka rzec trzeba o warunkach życia i komunikacji pomiędzy ludźmi w pierwszych miesiącach okupacji niemieckiej. To zdaje się nie było do tej pory zauważone przez nikogo, a nawet jeśli było, to nie doczekało się adekwatnego opisu. Oto po wkroczeniu Niemców, którzy nie palili się za bardzo do penetrowania głuchych i zapadłych miasteczek i wsi, rozpleniła się bandyterka. Były to działania bardzo brutalne, obliczone na rabunek i, co najważniejsze, powszechnie akceptowane. To znaczy, bandyci działali pojedynczo, albo w niewielkich grupach i nie było żadnej możliwości ich powstrzymania, albowiem ludzie sami z siebie nie stanowili władzy. Tę stanowił okupant, a on miał w nosie to co działo się we wsiach pod Janowcem. Nie świadczy to najlepiej o mieszkańcach wsi i małych miasteczek, ani o relacjach tam panujących. Nie świadczy to najlepiej o władzy w II RP, która nie przekonała do siebie ludzi na tyle mocno, by po klęsce tej władzy, sami z siebie stanowili strukturę gwarantującą bezpieczeństwo. Pojawienie się jednego czy dwóch bandytów, demonstrujących siłę i bardzo brutalnych, oddawało w ich ręce cały obszar aktywności i czasu, którego nie zagospodarował okupant. Słowo o tym, kogo napadali i mordowali wiejscy bandyci. Nie żydów bynajmniej, bo ci pracowali pod nadzorem Niemców w kazimierskich kamieniołomach i innych ważnych dla machiny wojennej niemieckiej przedsiębiorstwach. Bandyci rabowali uciekinierów z zachodu i wschodu, a im kto miał lepsze ubranie i większe walizki tym bardziej był narażony na atak. Ten zaś następował niespodziewanie, bo bandytami okazywali się na przykład ludzie dzierżawiący prom na Wiśle, albo bogaci gospodarze udzielający schronienia wygnańcom, którzy bandyterką zajmowali się dla sportu. Podkreślę raz jeszcze – nie było w narodzie odruchu potępienia, był tylko strach i uległość wobec siły. To się zmieniło najpierw za sprawą Niemców, ale ci zorientowali się, że nie ma sensu wkraczać w obszary lokalnej wendetty i porachunków, a także dzikich instynktów niektórych mieszkańców wiosek, lepiej tę brudną robotę scedować na kogoś innego. I tak właśnie się stało. Likwidacją, oczywistej bandyterki w dzień zajmowali się Niemcy, a likwidacją tej mniej oczywistej, nocnej zajmowała się AK. W końcu teren został oczyszczony. Tadeusz Sołtyk nie pisze, że doszło do nieformalnego porozumienia pomiędzy AK, a Niemcami, ale można tę wiadomość wyciągnąć z tła. AK przejęła różne interesy w Janowcu i działała w zasadzie jawnie, uważając, że osiągnięto stan optymalny, który trwał będzie do czasu rozwiązań narzuconych z góry. Z jakiej góry? No właśnie o tym za chwilę. Jak ktoś jechał kiedyś do Kazimierza Dolnego przez Górę Puławską i Parchatkę, ten wie, że likwidacja partyzantki na tym terenie musiała nastręczać spore trudności. No, ale Niemcy ani myśleli o tym, by uganiać się za żołnierzami AK po parchackich górkach. Zastosowali inny sposób, a raczej skorzystali z tego już istniejącego. Pozwolili na niepohamowaną produkcję bimbru i jego sprzedaż, nie pokątnie bynajmniej, ale jawnie. W krótkim czasie doprowadziło to do takiej degeneracji miejscowej struktury podziemnej, że kiedy „góra” przysłała do Janowca posłańca z wiadomością, że planowana jest obława, ten schlał się w drodze tak iż nie powiedziawszy nikomu słowa, zasnął. Rano SS otoczyło malowniczy, janowiecki rynek, wygarnęło wszystkich z domów, powiozło do Zwolenia i tam po kolei rozwaliło pod ścianą. Ocaleli ci, których ze stert siana celowo nie wyciągnęli niemieccy żołnierze mówiący po polsku. Jaki z tego wypływa wniosek? Moim zdaniem jest to seria wniosków. Pierwszy brzmi – nie ma takiej organizacji, której nie dałoby się zlikwidować. Drugi – można to zrobić tylko w wypadku odcięcia całej organizacji lub jej części od istotnych informacji. I trzeci najważniejszy, na który nie zwracamy uwagi, albowiem wydaje nam się, że światło ma naturę falową – nie istnieją organizacje rozproszone. Nie mogą istnieć, albowiem ich skuteczność byłaby zerowa. Postawmy teraz pytanie – co napędza działania organizacji? Jakie to jest paliwo? To są informacje. Organizacja pozostawiona bez informacji degeneruje się błyskawicznie, zmienia swój, postawiony na początku, przeważnie bardzo szlachetny i ryzykowny cel i zamienia się w bandyterkę, albo grupę interesu, prowadzącą na jakimś obszarze działalność gospodarczą, na przykład wyszynk. I teraz tak – w mediach, które są częścią naszego życia, można usłyszeć, że organizacje islamskie zajmujące się terrorem, nie mają centrali, są rozproszone i przez to trudne do likwidacji. Napędza je zaś fanatyzm i tradycja podtrzymywana przez charyzmatycznych imamów, którzy terroryzują swoim charyzmatem grupę i prowadzą ją ku zbrodniom na masową skalę. To jest opis niezgodny z fizykalną naturą świata i musimy go odrzucić. Organizacja odcięta od zewnętrznych informacji, nie utrzyma się bez herszta, który zagwarantuje jej członkom bezwzględne bezpieczeństwo. Ten zaś może być zlikwidowany szybko, albo przez organizacje porządkowe działające w dzień, albo te, które działają w nocy. Drugi typ organizacji może być wręcz klonem tych „dziennych”, ale dla potrzeb narracji medialnej, można go nazwać dowolnie i uczynić czymkolwiek. Na poziomie opisu rzecz jasna. Nas najbardziej interesuje to, kim są ludzie, którzy twierdzą, że istnieją i mogą działać organizacje rozproszone, nie posiadające centrali. To są ludzie odwracający uwagę od tej centrali i kierujący ją gdzie indziej. To znaczy ku wnioskowi, że centrum dowodzenia organizacją islamską może znajdować się tylko w kraju islamskim. Tymczasem to w ogóle nie jest konieczność, ani żaden warunek, albowiem organizacje napędzane są informacją, ta zaś może być wyprodukowana w dowolnym miejscu. Tak się bowiem składa, że tradycje, czy to ludowe czy to religijne, rozwijają się w kierunkach gwarantujących bezpieczeństwo oraz trwałość grupy. Te zaś, które takiego bezpieczeństwa nie gwarantują są na 100 procent narzucone z zewnątrz, są spreparowane i to także stanowi element niezmiennej, fizycznej natury wszechświata. Po takiej konstatacji pozostaje już tylko wskazać gdzie znajdują się fabryki zbrodniczych doktryn i zająć się poważną strategią ich likwidacji, a jeśli to nie jest możliwe, poważną strategią obronną. Czy takimi aktywnościami parała się janowiecka AK, albo AK w Polsce za niemieckiej i sowieckiej okupacji? Rzecz jasna nie. Organizacja ta zajmowała się doskonaleniem sposobów posyłania na śmierć, coraz to bardziej niewinnych i wartościowych ludzi, pozostając przy tym całkowicie bezradna wobec „central” skąd płynęły zasilające ją informacje. I mechanizm ten stanowi dziś podstawę naszej tożsamości i dumy. To nie rokuje za dobrze.

Ktoś powie, że ja tu piszę o sprawach oczywistych, ale używam tej swojej, nieznośnej maniery polegającej na komplikowaniu wszystkiego. Jak jakiś cadyk z Zabłudowa, który ponoć na chustce do nosa staw przepłynął. Przecież wiadomo, że zbrodnicze doktryny produkuje się na wydziałach socjologii i filozofii znanych zachodnich uniwersytetów, a wciela je w życie w jakiejś Kambodży czy na innych, podobnych obszarach. To prawda, ale nie do końca. Mamy bowiem dziś do czynienia z nowym i dość zaskakującym rozwinięciem tej metody. Oto uniwersytety od dawna są już nieważne i produkują jedynie niepotrzebną masę bezrobotnych, przewalającą się z jednego końca kontynentu w drugi. Masę, którą w jakiś sposób trzeba będzie zagospodarować. W jaki? No w ten znany z opisu Tadeusza Sołtyka – trzeba im dać herszta, który zapewni jakieś bezpieczeństwo, łupy i minimalne ryzyko. To jest dopiero przed nami, albowiem na razie metoda ta ćwiczona jest w krajach islamskich i tam nawet już doszło do jej realizacji. Ludzie nazywani talibami, to po prostu studenci. My o tym zapominamy, albowiem zdaje się nam, że to takie szyderstwo, które nigdy nie zostanie zastosowane w realiach Europy. Otóż zostanie, albowiem prymitywny bandzior jest trudniejszy do kierowania niż bandzior nastawiony entuzjastycznie i ideologicznie zmanipulowany. I to także już było ćwiczone, w 1968 w Paryżu. Teraz metody te zostaną twórczo połączone. Prymitywny bandzior wobec zagrożenia, zaczyna negocjować, ten drugi zaczyna strzelać gdzie popadnie, bo wierzy w swoją misję. Wczoraj tak zwane żółte kamizelki – organizacja rozproszona i nie kierowana przez nikogo, organizacja społecznego buntu – zaczęły wznosić okrzyki przeciwko odbudowie katedry, a także takie, sugerujące, że to oni są katedrą. Nie są. Nie jest nią także Macron, ale kiedy „lud” występuje przeciwko władzy, to znaczy, że centrum dowodzenia „ludem” mieści się poza zasięgiem tej władzy. Tyle i nic więcej. Jeśli zaś ktoś mówi, że żółte kamizelki, państwo islamskie, czy inna jakaś cholera, nie jest możliwa do likwidacji, bo nie ma herszta, ani centrali, ten kłamie. Każda organizacja jest możliwa do likwidacji, wystarczy tylko pozwolić na pędzenie bimbru, albo na produkcję narkotyków. Nie taką na sprzedaż, ale do użytku wewnętrznego.
Na koniec wniosek najważniejszy i dość oczywisty – jeśli paliwem organizacji są informacje, to władza spoczywa w tych miejscach, gdzie informacje są preparowane. Organizacje bowiem ich nie produkują. One mogą je tylko przetwarzać na własny użytek, mogą dokonywać brutalnych demonstracji, ale nie mogą produkować informacji. Stąd tak silny nacisk na promocję określonych treści na rynku, także rynku książki. Chodzi o wyparcie wszystkiego, co nie trzyma standardów centrali, przy jednoczesnym zachowaniu pozorów pluralizmu. Dlatego tak ważne są nieoczywiste i wynikające z wyznaczenia nowych punktów obserwacji, opisy. Takie jak ten powyżej. Na dziś to tyle. Idę jeść rybę po meksykańsku.

Zapraszam na stronę www.prawygornyrog.pl


© Gabriel Maciejewski
20-22 kwietnia 2019
źródło publikacji:
www.Coryllus.pl





Ilustracja © brak informacji / Archiwum ITP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2